Cory McAbee – (nie)zwykły gość z Kalifornii

W epoce wąskich specjalizacji coraz trudniej o osoby godne szlachetnego miana człowieka Renesansu. Cory McAbee należy do nielicznych przedstawicieli tego ginącego gatunku – tworzy muzykę, kręci filmy, maluje, a niedawno zakończył pracę nad swoją pierwszą książką. Podczas tegorocznej edycji festiwalu OFF Plus Camera polska publiczność miała okazję obejrzeć jego dotychczasowe magnum opus – space-westernowy musical The American Astronaut.

Jego filmów nie uświadczymy w szerokim obiegu. Te wyświetlane są na festiwalach kina niezależnego i podczas pokazów organizowanych przez fanów, a ich dystrybucja odbywa się głównie za pomocą Internetu. Jego koncerty nie zapełniają stadionów. Sam zresztą najbardziej lubi występować w małych klubach i podrzędnych spelunach podobnych do tych, w jakich zdobywał swe pierwsze szlify muzyczne. Jego obrazy nie są wystawiane w popularnych galeriach, w których krytycy przy lampce wytrawnego wina dyskutują o przewrotnej grze z burżuazyjnymi konwencjami i świadomym kiczu. Nie chciałoby mu się z nimi rozmawiać. Mimo to – a może właśnie dlatego – udało mu się zyskać pokaźne grono oddanych fanów, którzy pod wszystkimi szerokościami geograficznymi przerzucają się cytatami z jego filmów i wytupują rytm jego piosenek…

Piosenek właśnie, bo McAbee nie ma ambicji tworzenia „utworów” – ma być przaśnie, dynamicznie, melodyjnie i z humorem. Porusza się on w ramach ogólnie pojmowanego rocka alternatywnego, zahaczając o rockabilly, rock’n’rolla, punka, bluesa i country. Również i w twórczości filmowej stawia on na połączenie znanych konwencji – od westernu, przez czarny kryminał, po science-fiction. Wszystko to oczywiście unurzane w sosie absurdalnej komedii, obtoczone panierką musicalu i przyprawione sporą porcją campu. Niektórzy nazwaliby go postmodernistą, ale on nie używa takich słów. Sam określa się mianem „twórcy niezależnego”. Po prostu. Bez dodatkowych epitetów i sytuowania się w ramach konkretnych nurtów. Częściej jednak mówi o sobie jako o zwykłym gościu z kilkoma pomysłami, który uwielbia robić to, co robi.

Cory McAbee jest klasycznym przykładem artysty-samouka. Nie dość bowiem, że nie odebrał żadnego kierunkowego wykształcenia, to i urodził się w rodzinie kompletnie nie związanej ze światem sztuki. Jego ojciec, podobnie jak dziadek, był mechanikiem samochodowym, babka zajmowała się hodowlą kur, a matka pracowała w przedszkolu. W młodości z nauką było mu nie po drodze, tak więc przygodę z edukacją zakończył na szkole średniej. Jak sam przyznaje, pierwszą książkę przeczytał w dopiero mając dwadzieścia kilka lat, więc to, że udało mu się uzyskać dyplom, było wyłącznie aktem miłosierdzia ze strony nauczycieli. Najwcześniej, bo już jako nastolatek, zainteresował się malarstwem i rysunkiem. Stało się to z bardzo prostej przyczyny – nudził się. Żył w dość zamkniętym środowisku, w którym wpływy z zewnątrz były w znacznym stopniu ograniczone, więc i czasu miał sporo. Poświęcał go na zgłębianie kolejnych technik graficznych i ćwiczenie sprawności w posługiwaniu się pędzlem. Wszystko to metodą prób i błędów.

W wieku dwudziestu lat McAbee odkrył swą drugą miłość – muzykę. Wtedy to na jego drodze pojawił się perkusista Bobby Lurie. Podczas suto zakrapianej imprezy odbywającej się w domu ich wspólnego znajomego zrodziła się decyzja o założeniu zespołu. Jako że McAbee nie potrafił grać na żadnym instrumencie, przypadła mu rola wokalisty. Pierwsza próba była katastrofą. Okazało się bowiem, że reszta ferajny grać może i potrafi, ale nie te same utwory. Instrumentaliści spędzili kolejne kilka godzin na jamowaniu, podczas których świeżo upieczony wokalista podpierał mikrofon. Decyzja jednak zapadła i była nieodwołalna. Przez niemal rok koncertowali w podrzędnych kalifornijskich klubach, wykonując zarówno covery, jak i własne kompozycje, do których teksty pisał McAbee. Po upływie tego czasu, sfrustrowany poziomem jaki prezentowali, Laurie rozwiązał zespół, a sam wyjechał kształcić się muzycznie. McAbee nie zamierzał jednak porzucać muzyki. Zakupił cytrę akordową i przystąpił do nauki gry. A uczył się w jedyny znany sobie sposób – metodą prób i błędów. Wkrótce nie tylko grał, ale i komponował.

W 1989 roku McAbee i Lurie ponownie połączyli siły tworząc zespól The Billy Nayer Show. Początkowo działał on w San Francisko, gdzie od kilku lat pracował McAbee – najpierw jako wykidajło, później zaś szef ochrony klubów. Jako że zespół był na lokalnej scenie muzycznej prawdziwym ewenementem, w krótkim czasie osiągnął tam status kultowego. Wraz z pojawieniem się większej liczby propozycji koncertowych McAbee pożegnał się z pracą i mieszkaniem – następne kila lat spędził w trasie, sypiając w autobusach, przydrożnych hotelikach i lokalach, w których grywał. Obecnie mieszka on w Nowym Jorku, podobnie zresztą jak Lurie. Choć na przestrzeni dwudziestu jeden lat działalności The Billy Nayer Show przewinęło się przez niego ponad pięćdziesięciu muzyków, ten dwuosobowy trzon pozostawał niezmienny.

Pomysł realizacji filmów narodził się przypadkiem. Pewnego wieczoru McAbee’a odwiedził przyjaciel, który wręczył mu kamerę ze słowami: „Kupiłem to kiedyś moim dzieciom, ale one w ogóle nie chcą się tym bawić. Może ty zrobisz z tym coś ciekawego”. Ten popatrzył na urządzenie i odpowiedział, że zobaczy co z tego wyjdzie. Przez rok McAbee przygotowywał ręcznie malowane obrazy do swej krótkiej, bo niespełna trzyminutowej, animacji zatytułowanej – po prostu – Billy Nayer. Jej premiera odbyła się w 1992 roku podczas festiwalu w Sundance. Od tego czasu McAbee związał się z imprezą na stałe. W 1995 roku przygotował pierwszy w jej historii pokaz multimedialny, łączący w sobie elementy koncertu, performansu oraz projekcji krótkometrażowych filmów The Man on the Moon (1993) i The Ketchup & Mustard Man (1994). Sześć lat później w Sundance zadebiutował pierwszy pełnometrażowy film w dorobku McAbee’a – The American Astronaut (2001).

W The American Astronaut McAbee wcielił się w rolę Samuela Curtisa – kowboja przestrzeni kosmicznej, w którego ręce wpada maszyna do klonowania przygotowująca Prawdziwą Żyjącą Kobietę. Za namową przyjaciela i byłego partnera w konkursach tańca – Jagodowego Pirata – postanawia on wyruszyć na industrialny i pozbawiony przedstawicielek płci pięknej Jowisz. Ma nadzieję wymienić tam maszynę na otoczonego kultem Chłopca, Który Naprawdę Widział Pierś Kobiety, jego z kolei przetransportować na zamieszkałą wyłącznie przez kobiety planetę Wenus i odsprzedać go za ciało Johnny’ego R., którego kobiety wykorzystywały jako seksualną zabawkę. Finałem podróży ma być powrót na Ziemię, do bajecznie bogatej rodziny Johhny’ego R., która jest za jego zwłoki zapłacić pokaźną sumkę. Plan komplikuje się, kiedy śladem Curtisa wyrusza jego odwieczny wróg – Profesor Heiss – mający w zwyczaju pojawiać się w najmniej oczekiwanym momencie i mordować każdego, kogo Curtis spotkał na swej drodze.

Ten wysmakowany wizualnie space-westernowy musical z miejsca podbił serca festiwalowej publiczności. Zrealizowany za niespełna dwa miliony dolarów obraz jest zarówno bezpretensjonalną zabawą w kino, pastiszem gatunkowych konwencji, jak i hołdem dla pulpowego kina i literatury. Choć w The American Astronaut zdarzają się słabsze momenty, a pod koniec film wyraźnie zatraca swe tempo, jego twórcom udała się rzadka sztuka – doskonale wyważyli proporcję pomiędzy prześmiewczym, świadomie „złym” stylem całości, a dbałością o walory estetyczne elementów składowych. Co więcej, w pogoni za kinem campowym McAbee i spółka nie przeszarżowali. A o tym jak łatwo to zrobić i że zdarza się to nawet najlepszym, wie chyba każdy, kto obejrzał Kryjówkę Białego Węża (The Lair of the White Worm, 1988) Kena Russella.

W ostatnich latach umysł niepokornego kowboja zaprzątnęła nowa idea – film dostosowany do nowych środków projekcji i dystrybucji. Wszystko zaczęło się pod koniec 2006 roku, kiedy to skontaktowali się z nim starzy znajomi z Sundance i zaproponowali mu stworzenie krótkiego filmu, przeznaczonego do wyświetlania na ekranach telefonów komórkowych. Miesiąc później festiwalowa publiczność mogła obejrzeć Reno (2007), muzyczną opowieść o wizycie w samozwańczym „Największym małym mieście świata”. Utwór zaskarbił sobie uznanie nie tylko widzów, lecz również operatorów sieci komórkowych oraz producentów, którzy poczęli zapraszać jego twórcę na szereg konferencji poświęconych możliwości wykorzystania ich technologii w procesie tworzenia, promocji i prezentacji filmów. W tym samym okresie McAbee uświadomił sobie jak wielu fanów umieszcza w serwisie YouTube swe ulubione fragmenty The American Astronaut. Jak sam podkreśla, zauważył wówczas, że niektóre sceny doskonale sprawdzają się w tym formacie, inne natomiast sporo tracą w stosunku do filmu wyświetlanego w kinie lub na ekranie telewizora. Wtedy też zadał sobie pytanie, czy da się nakręcić film przystosowany do wszystkich rozmiarów ekranu – od tych w telefonach komórkowych po te w wielkich salach kinowych. Odpowiedzią na nie miał być Stingray Sam (2009).

Pod względem fabuły i konstrukcji świata Stingray Sam niewiele różni się od pełnometrażowego debiutu pieśniarza z Kalifornii. Widz ponownie wkracza w świat zdezelowanych statków kosmicznych, zadymionych spelunek pełnych typów spod ciemniej gwiazdy oraz szorstkich, lecz honorowych mężczyzn w prochowcach i kapeluszach, którzy od czasu do czasu mają fantazję zaśpiewać dobrą blues-rockową piosenkę. Powracają też znane motywy porady przyjaciela, misji i podróży przez szereg zróżnicowanych planet. Novum jest za to konstrukcja filmu. McAbee bowiem, zainspirowany sposobem dodawania filmów do serwisów rodzaju YouTube, podzielił swe najnowsze dzieło na sześć dziesięciominutowych części, z których każda – na kształt serialu – została opatrzona napisami początkowymi i końcowymi. W stosunku do The American Astronaut rozwinięto również formułę narracji z offu, której towarzyszą tym razem iście gilliamowskie kolorowe kolaże i animacje.

Kinowa premiera Stingray Sama odbyła się w ramach ubiegłorocznej edycji Sundance Film Festival, zaś wersja przeznaczona do domowego i – co ważniejsze – telefonicznego użytku udostępniona została we wrześniu. Obecnie McAbee koncentruje się na działalności muzycznej oraz zbiera fundusze na kolejny film zatytułowany Werewolf Hunters of the Midwest. Jak sam podkreśla, utwór ten ma być utrzymany w poważniejszym tonie niż jego dotychczasowe produkcje. Dla osób rozmiłowanych w jego twórczości zapowiedź ta może być nie lada zaskoczeniem, lecz cóż… Cory nigdy nie należał do osób szczególnie przewidywalnych.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu GoCity.pl.

Tekst pochodzi z 2010 roku.

Dodaj komentarz