Powrót Godzilli, czyli: koncert życzeń fanboya

To już pewne! Złowieszczy ryk Godzilli ponownie dobędzie się z głośników sal kinowych. Podczas tegorocznej edycji Comic-Conu Gareth Edwards zaprezentował plakat koncepcyjny i teaser długo oczekiwanego rebootu kultowej serii. Na materiałach promocyjnych widać wprawdzie niewiele, a najmniej samego tytułowego monstrum. Ich upublicznienie stanowi jednak jasny dowód na to, że projekt przeszedł ze stadium „może byśmy kiedyś, coś” w „może byśmy w końcu zaczęli coś robić”. 

Fani Króla Potworów mogą więc zacierać ręce i czekać na premierę, nucąc pod nosem któryś z mrożących krew w żyłach marszów Akiry Ifukube. Alternatywnie: mogą zacząć się martwić, mając w pamięci zbiorowy gwałt, jakiego na ich ulubieńcu dopuścili się Amerykanie ostatnim razem, gdy wzięli na tapetę japońską franczyzę. Sceptykom pragnę jednak powiedzieć: Nie lękajcie się! Filmu gorszego od wersji z 1998 roku nakręcić nie sposób, a i ostatnie odsłony cyklu zrealizowane w Kraju Kwitnącej Wiśni pozostawiają wiele do życzenia. Odświeżenie formuły może więc okazać się dobrym sposobem na wprowadzenie „Wielkiego G.” w XXI wiek.

Gareth Edwards ma u mnie kredyt zaufania, a to z trzech powodów. Po pierwsze: nie jest Rolandem Emmerichem. Po drugie: ma na koncie intrygującą Strefę X (Monsters), kameralny film science-fiction, w którym przy użyciu skromnych środków udało mu się po mistrzowsku „operować atmosferą”. Po trzecie: jest fanboyem, regularnie podkreślającym, że chce w swoim dziele zachować ducha oryginału. Wprawdzie na przyodzianego w gumowy kostium aktora, demolującego kartonowe Tokio i miażdżącego plastikowe modele pojazdów Japońskich Sił Samoobrony nie ma co liczyć, niemniej jednak Godzilla odzyska majestat, którego pozbawili go designerzy udającej tyranozaura jaszczurki na sterydach znanej z filmu Emmericha.

Jaszczurka na sterydach z filmu Emmericha.

W kontekście deklaracji o wierności materiałowi źródłowemu nieco niepokojąco brzmią zapowiedzi, wedle których Godzilla ma być utrzymana w kluczu realistycznym. Część fenomenu Króla Potworów tkwi bowiem w campowym charakterze kolejnych odsłon poświęconego mu cyklu. Realistyczne – a i to w ramach ściśle określonej konwencji – filmy z jego udziałem można policzyć na palcach jednej ręki, przy czym finał tej wyliczanki nastąpi bliżej palca drugiego niż piątego. Obawiam się, czy aby Edwards nie dał się porwać post-nolanowskiej fali szału na pop-mrok i pseudo-realizm i nie przymierza się do realizacji filmu, który aż nazbyt przypominałby oryginał z 1954 roku, łączący sztampowy monster movie z moralitetem.

Jeżeli w przypuszczeniu tym kryje się choć ziarno prawdy, pokładam nadzieję w producentach, którzy zapewne szybko wytłumaczą przybyszowi z UK, że w taki sposób blockbusterów się nie kręci. Amerykański przemysł filmowy posiada wszak długą tradycję w kastrowaniu kaijū eiga (japońskich „filmów o potworach”) z ich nadbagażu ideologicznego, trudno więc przypuszczać, by nagle zechciał wykonać w tej kwestii drastyczną woltę. Zresztą, przed czym Godzilla mogłaby obecnie przestrzegać? Potencjalnym konfliktem nuklearnym? Zanieczyszczeniem przyrody? Nadmierną komercjalizacją? Nuuuudy!

Nie oczekuję od Edwardsa filozofowania, komentarza (tfu!) społecznego i wywarzania z dawna otwartych drzwi. Chcę za to, by rozbrzmiewający w mroku sali kinowej gardłowy ryk Króla Kaijū sprawił, że dęba staną mi wszystkie włosy na klacie. Liczę, że nowa Godzilla dostarczy mi to, za co fani radioaktywnego gada (i Susan Sontag) kochają go najbardziej: totalną destrukcję, wieżowce rozsypujące się niczym domki z kart, panikę na ulicach, bezradność sił porządkowych i Monstrum triumfalnie rozgniatające rzędy samochodów. (Minus – widok dzieci opłakujących swoich krewnych, jako że podobne sceny zawsze wywołują we mnie uczucie niejakiego dyskomfortu, a w głowie rodzi się absurdalna myśl, że może kaijū nie są znowu takie super-fajne). Koniecznie na loopie i w HD. Oczekuję Spektaklu. Widowiska! Podobnego temu, o jakim śpiewali niegdyś Fred Astair i Janis Paige: Glorious Technicolor, breathtaking Cinemascope, and stereophonic sound, la-la-la. Z tą tylko różnicą, że skrojonego na miarę ery cyfrowej. Niczego więcej.

Godzilla, jakim kochają go fani.

„Poza Japonią Godzilla pamiętany jest zwykle jako wielkooki slapstickowy super-bohater dla dzieci z filmów z lat 60., nie zaś jako poważny i zaangażowany politycznie potwór niosący przekaz, który zainicjował serię w latach 50.” – rzecze William M. Tsutsui. Opinia ta w równej niemal mierze oddaje „Wielkiemu G.” i jego pobratymcom należny im hołd, co jest dla nich krzywdzące. Trudno zaprzeczyć, że o ideologicznym rodowodzie Króla Potworów i antyatomowym posłannictwie jego twórców zdają się pamiętać dziś niemal wyłącznie zblazowani filmoznawcy i najstarsi Okinawianie. Niemniej, nawet w okresie, w którym kaijū eiga profilowane były pod najmłodszy segment widowni, pozostawały wartościowym barometrem nastrojów społecznych, źródłem informacji o problemach, z jakimi w danym momencie borykała się Japonia, a także sprawnym narzędziem artykulacji osobistych przekonań twórców. Choć w latach 60. i 70. Godzilla bardziej niż jako syn bomby atomowej dał się poznać jako rozrośnięty kuzyn japońskich wrestlerów, nie unikał okazji, by między obróceniem w perzynę kolejnego miasta, a przepędzeniem kolejnej pozaziemskiej inwazji, wdać się w dyskusję światopoglądową.

Zachodni filmowcy (i dystrybutorzy) zupełnie nie czują materii kaijū w zakresie jej potencjału krytycznego, byłoby więc dobrze, gdyby ten aspekt formuły zechcieli zignorować również i przy okazji rebootu Godzilli. Jeżeli spróbują się z nim zmierzyć, wyniknie z tego wyłącznie szkoda dla Widowiska. To nie ta wrażliwość twórców, nie te oczekiwania widowni, przede wszystkim jednak – nie ta tradycja filmów o potworach. O ile w Japonii klasyczny monster flick może w dwudziestej minucie przerodzić się w dramat rodzinny lub komedię o salarymanach i nikogo specjalnie to nie zdziwi, o tyle w Hollywod podobny chwyt zostałby niechybnie – i całkiem słusznie – uznany za błąd warsztatowy, w najlepszym zaś razie za świadectwo zagubienia artystów, którzy nie potrafią zdecydować się, czy kręcą film gatunkowy, czy pucują ego pastą marki „Artysta-Filozof” („Dekonstruować, panowie, możecie w Nowym Jorku lub we Francji. Tu jest Fabryka, kurde, Snów” – winien w takiej sytuacji szepnąć im twardo stojący na ziemi producent).

Zgoła odmiennie niż na Zachodzie przedstawia się sytuacja w Azji Wschodniej. Choć gigantyczne potwory nigdy nie cieszyły się na kontynencie tak dużą popularnością jak miało to miejsce w Japonii, co jakiś czas pojawiają się tam produkcje odwołujące się do formuły kaijū. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy alergicznie reagowali na obecność treści społeczno-politycznych w orientalnych monster movies¸ filmowcy wschodnioazjatyccy nader chętnie korzystali z możliwości, jakie dawały one w zakresie artykulacji przekonań światopoglądowych na marginesie eskapistycznej – było nie było – rozrywki.

Idea wykorzystania formuły kaijū eiga jako platformy treści ideologicznych znalazła skrajne ucieleśnienie w północnokoreańskim Pulgasari, zrealizowanym w 1985 roku na osobiste polecenie Kim Dzong-Ila. Za sprawą relacji medialnych towarzyszącym śmierci Kima, w których próbowano podsumować jego „dorobek” i – jak mniemam – nadać mu nieco ludzkiej twarzy, każde dziecię wie już, że był on wielkim miłośnikiem sztuki filmowej. Gdy państwowa telewizja nadawała programy instruujące obywateli, jak ugotować zupę z trawy, on raczył się imperialistycznymi produkcjami ze swej pokaźnej domowej wideoteki. Faktem nieco mniej znanym jest to, że wódz był nie tylko kinofilem, ale i teoretykiem filmu (jeśli o randze jego myśli świadczyć miałyby wyłącznie nakłady, wypadałoby uznać go za jednego z najbardziej wpływowych teoretyków X Muzy; do Bordwella wprawdzie nie ma startu, ale takiego Balázsa wyprzedza o dwie długości). Jak nietrudno zmiarkować, koncepcje Kima były w istocie siódmą wodą po Leninie z ociupinką Goebbelsa na dokładkę: polityczna funkcja kina, bla-bla-bla, wysokie walory artystyczne filmów, bla-bla-bla, jednoczesne bawienie i edukowanie, bla-bla-bla, propagowanie słusznych wartości i światopoglądu, bla-bla-bla.

Pulgasari – Godzilla w stylu dżucze.

Pulgasari pomyślany został jako taki właśnie typ kina – propagujący oficjalną ideologię państwową, przy czym perfekcyjny pod względem technicznym i operujący na atrakcyjnej dla widza formule gatunkowej. Spektakularna produkcja nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei, a to ze względu na jej niejednoznaczną wymowę ideologiczną, która – jak wieść gminna niesie – skonsternowała nawet samego Kima. Nie ma wątpliwości, że jest to film polityczny, problem tkwi jednak w tym, że nie bardzo wiadomo, podług jakiej wykładni winien być odczytywany: marksistowskiej czy dżucze (oficjalna ideologia Korei Północnej, opierająca się na zasadach niezależności i samowystarczalności w zakresie polityki, ekonomii i obrony narodowej). Mimo niesprzyjających warunków pracy, twórcom Pulgasari udała się trudna sztuka – rozbuchany nadbagaż znaczeniowy nie przysłania najważniejszego aspektu całego przedsięwzięcia: widowiska.

Zilustrowanie umiejętnego inkorporowania przez twórców azjatyckich treści społeczno-politycznych w ramy filmu o potworach nie wymaga sięgania po tak skrajne i hermetyczne przykłady. Wystarczy wskazać na wyświetlany również w Polsce południowokoreański The Host: Potwór (Gwoemul). Czegóż to w filmie nie zawarto: nastroje antyamerykańskie, apel o troskę o środowisko, krytyka władz za nieumiejętność radzenia sobie w obliczu katastrof naturalnych, refleksja nad kondycją współczesnej rodziny. Że to banały? Oczywiście. Ale jak to się ogląda!

Niewielkie gabaryty nie przeszkadzają Gwoemulowi w byciu badassem.

Wracając do rebootu Godzilli. Azjatyccy filmowcy zgłębili tajniki nasączania swoich monster flicks komentarzem społecznym w taki sposób, by nie ucierpiało na tym widowisko. Wierzę w Edwardsa, ale jednocześnie obawiam się, że poniesie go ambicja i będzie chciał zrobić to samo. Boję się, że nie podoła, a tym samym pozbawi mnie – biednego, małego fanboya Godzilli – szansy na to, bym ponownie ujrzał swego ulubieńca w pełni chwały. Od rebootu serii nie oczekuję filozofowania, bo wiem, że Amerykanom to nie wychodzi. Chcę rozmachu, majestatu i totalnej anihilacji. Słowem: solidnego tąpnięcia*, jak na Króla Kaijū przystało. A na koniec jakiejś fikuśnej superbroni, na tyle silnej, by powstrzymała Godzillę, i na tyle słabej, by pozwoliła mu powrócić w sequelu. Gareth, błagam, nie spieprz tego.

* Wszyscy wiemy, jakie słowo tak naprawdę powinno się w tym miejscu znajdować.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach portalu Popmoderna.

Test pochodzi z 2012 roku.

Dodaj komentarz