Kilka myśli o filmie „Tokio: Ostatnie megalopolis”

Wczoraj zrobiłem trzecie w moim życiu podejście do filmu Tokio: Ostatnie megalopolis (Teito monogatari aka Tokyo: The Last Megalopolis, 1988, Akio Jissoji).

Z drugiego, przyznam szczerze, nie pamiętam nic poza tym, że było, bo miałem poczucie, że muszę – bo kult, swego czasu jeden z najbardziej dochodowych japońskich filmów, tytuł ważny dla historii tamtejszej fantastyki i tak dalej. Ale kiedy dokładnie miało miejsce i na jakim etapie odpadłem? Pustka. Pierwsze natomiast pamiętam dość dobrze. Miałem jakieś dwadzieścia lat, dopiero wchodziłem na poważniej w kino japońskie, strasznie się na ten film nakręciłem po kadrach i opisach, zorganizowałem jakąś obskurną kopię, chyba z Dead Donkeya (na zawsze w sercu!)… i odpadłem po czterdziestu minutach.

Absolutnie nic z tego nie rozumiałem! Nie chodzi nawet o to, że ta cała ezoteryka onmyōdō była dla mnie czarną magią (i nadal jest), że nie kojarzyłem, że co druga postać w tym filmie to autentyczna postać z dziejów Japonii, że dopiero poznawałem specyfikę epok Meiji, Taishō i Shōwa… Znaczy – to też było ważne, ale rozchodziło się głównie o to, że nie rozumiałem motywacji postaci, o żadnej z nich nie potrafiłem niemal nic powiedzieć, miałem wrażenie że pojawiają się i znikają losowo i w ogóle czułem się, jakbym wszedł na imprezę ludzi, którzy dobrze się znają, ja widzę ich po raz pierwszy, czuję, że mają wspólną historię, ale jej nie znam i próbuję ją zrekonstruować na podstawie wyłapanych kątem ucha pojedynczych zdań. Później dowiedziałem się, że coś w tym wrażeniu było na rzeczy, ponieważ film powstał na bazie czterech z dwunastu tomów powieści seryjnej, a z relacji osób, które powieść czytały, wynikało, że bez jej znajomości film jest mało czytelny. Poczułem się więc rozgrzeszony.

Mimo wszystko chodził za mną ten film latami. Bo raz, że miałem to poczucie, że trzeba, dwa, że przypuszczałem, że przez te lata coś się mogło we nie zmienić, dzięki czemu film lepiej mi wejdzie, a trzy, że jego warstwa wizualna była intrygująca, co odnotowałem już przy pierwszym podejściu. Wczoraj zrobiłem więc trzecie. I tym razem obejrzałem film do końca. I wciąż nie wiem, co o nim myśleć. Tutaj pewnie dobry efekt robiłoby stwierdzenie, że muszę go przetrawić. Ale mam poczucie, że jest to film, którego nigdy nie przetrawię. Że już na zawsze będzie dla mnie doświadczeniem wymykającym się próbom podsumowania, oceny, postawieniem kropki nad i. Wiecie – takiego mentalnego zapanowania nad nim. Bo nie jestem nawet w stanie powiedzieć, czy ten film mi się w ogóle podobał. Zdarzyło się Wam to kiedyś?

A żeby ten niekonkluzywny wpis nie był totalną stratą czasu dla osób, które doczytały do końca, to mam dla Was ciekawostkę – wygląd filmowego szwarccharakteru stanowił inspirację dla postaci M. Bisona z gry Street Fighter II i późniejszych inkarnacji serii.

Post Scriptum: Myśl spontaniczna. W filmie szwarccharakter na chwilę traci rękę, która zaczyna żyć własnym życiem. A jest to, jak pisałem wyżej, szwarccharakter, który stanowił inspirację dla postaci M. Bisona. Żyjąca własnym życiem ręka pojawia się także w filmie Rodzina Adamsów z 1991 roku. W którym to w Gomeza Adamsa wcielił się Raúl Juliá. Który to trzy lata później zagrał M. Bisona w filmowym Street Fighterze. Wszystko się łączy!

Wpis pojawił się na fanpejdżu 12 lipca 2022 roku.

Dodaj komentarz