O pewnym rodzaju zmian w adaptacjach komiksów

Nim przejdę do rzeczy, muszę wyjaśnić, skąd pochodzi ilustrujący wpis żart. Otóż został on opublikowany w trzeciej edycji „Marvel: The Year-in-Review”, wydawanej w latach 1989-1994 publikacji podsumowującej to, co przez ostatni rok działo się w komiksach Marvela. Co istotne – był to tytuł wydawany przez Marvel Comics i pełniący funkcje promocyjne. Skoro to mamy załatwione, chodźmy dalej.

Wyznam Wam, że wierzę w to, że człowiek jest istotą jako tako rozumną. Być może jest to moja słabość, ale bez tego przekonania nie byłbym w stanie zajmować się działalnością edukacyjną, która stanowi sporą część mojej aktywności zawodowej. Bo jak miałbym tłumaczyć ludziom pewne koncepcje, wskazywać na związki między zjawiskami, przywoływać argumenty, przytaczać dane i tak dalej, gdybym był przekonany, że to wszystko jest jak rzucanie grochem o ścianę?

Tak więc głęboko wierzę, że – jeśli tylko te są odpowiednio podane – człowiek jest w stanie zapoznać się z argumentami oraz danymi i wyciągnąć z nich wnioski. Nawet jeśli dotyczą one kwestii, na które ma odmienny pogląd. Nawet jeśli ostatecznie nie da się przekonać. Wtedy jednak powinien znaleźć nowe argumenty na rzecz swojego poglądu lub rzeczowe sposoby na podważenie argumentacji osoby, która ma na jakiś temat odmienne zdanie. A przynajmniej wierzę, że tak powinno to wyglądać, jeśli w grę w punkcie wyjścia nie wchodzą uprzedzenia, świadome ignorowanie faktów i celowe manipulacje.

No i przyznam Wam, że ta moja wiara jest często wystawiana na próbę. Ostatnio – wczoraj, gdy w sieci pojawiły się doniesienia o wyborze aktora do roli Wonder Mana w jakimś serialu ze świata Marvela (dla osób niezorientowanych: Yahya Abdul-Mateen II).

Poza aktywnością edukacyjną zajmuję się też pisaniem. Czyli robię w języku. Mógłbym więc znaleźć kilka eufemizmów na ujęcie tego, co się wydarzyło. Ale nie mam ochoty. Otóż w komentarzach pod tymi doniesieniami wypierdoliło szambo. Na pewno wiecie jakie, bo to powtarza się za każdym razem, gdy osoba o innym kolorze skóry zostanie obsadzona w roli postaci, która w pierwowzorze była biała.

I jest to widowisko tyleż przykre, co żenujące. Zwłaszcza jeśli, jak ja, wierzy się w to, że człowiek jest istotą jako tako rozumną. No bo ile można?

Za każdym razem tłumaczy się tym osobom, że to, co oni nazywają m.in. „terrorem poprawności politycznej” czy, co jest już wyjątkowo paradne w kontekście turbokapitalistycznej amerykańskiej branży filmowej, „marksizmem kulturowym”, wynika w głównej mierze z kalkulacji, że widownia jest zróżnicowana, a osoby należące do jej poszczególnych segmentów często chcą reprezentacji. Można się zżymać na to (będąc osobą raczej niefajną, ale mniejsza o to), że przekształcenia społeczno-kulturowe ostatnich dekad doprowadziły do tego, że szeroko rozumiane mniejszości mają czelność domagać się tego, by odnajdywać siebie na ekranie, a studia filmowe, widząc w tym możliwość zarobku, czasem im tego dostarczają, ale tak to obecnie wygląda. I nie kryje się za tym żadna ideologia, poza kapitalistyczną (sam zresztą uważam, że jeśli w pewnego dnia w hollywoodzkich studiach filmowych wyjdzie w Excelu, że powrót do robienia filmów o białych i dla białych przyniesie w skali roku kilka tysięcy dolarów więcej niż granie kartą reprezentacji, to zrobią to w nich bez mrugnięcia okiem, a ostatnie zawirowania w Warner Bros. Discovery tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzają).

I naprawdę nie wiem, co w tym jest tak skomplikowanego, że trzeba to powtarzać za każdym razem, a i tak do wielu osób nie trafia.

Ale zdaję sobie sprawę z tego, że tutaj ktoś może mi zarzucić, że nie operuję na faktach, tylko bazuję na swoim subiektywnym cynicznym postrzeganiu przemysłu rozrywkowego. Przejdźmy więc do faktów – mierzalnych i łatwo weryfikowalnych danych. Najprostszych, bo postaci pojawiających się w filmach, serialach, książkach, komiksach, które przy odrobinie samozaparcia każdy może sobie policzyć.

W przypadku adaptacji komiksów, w których zmienia się kolor skóry postaci, często pada argument, że działa to tylko w jedną stronę, to znaczy, że zmienia się tylko kolor skóry postaci, które w oryginale były białe, czemu czasami towarzyszy pytanie, dlaczego nie zmienia się koloru skóry Black Panthera, Luke’a Cage’a lub Blade’a.

Cóż… Interesuję się historią amerykańskiego komiksu, więc dla mnie sprawa jest dość oczywista. Rozumiem jednak, że niektórym trzeba to wyjaśnić. A wytłumaczenie to jest, jak sądzę, bardzo proste. Otóż obecnie w większości adaptuje się komisowe materiały z czasów, w których wszystkie postaci lub ich przeważająca większość była biała. Co więcej – była biała z automatu. Wynikało to z kilku czynników, przede wszystkim jednak z tego, że zakładano, że większość osób czytających komiksy to biali chłopcy w wieku wczesnonastoletnim, a ponadto obawiano się, że komiksy z czarnoskórymi postaciami (nie tylko głównymi bohaterami) będą miały problemy ze sprzedażą w południowych stanach USA.

Jeśli więc teraz dokonuje się adaptacji materiałów źródłowych, tak by lepiej oddawały demografię USA – a robi się to m.in. ze względu na to, że różne segmenty widowni domagają się reprezentacji – to siłą rzeczy będzie się zmieniało kolor skóry postaci pierwotnie białych, a nie na odwrót. A to dlatego, że niebiałe postaci w komiksach z lat 60. niemal nie występowały, zwłaszcza w prominentnych rolach, a w latach 70. też zbyt wiele ich nie było. Zresztą sam fakt, że w tych „sprytnych” pytaniach o to, dlaczego nie obsadzą białej osoby w roli postaci, która w komiksie była czarnoskóra, zawsze pojawiają się ci sami bohaterowie – Black Panther, Luke Cage, Blade, a do tego dla dwóch z nich etniczność ma znaczenie fundamentalne dla ich kreacji, powinien dać ludziom je zadającym do myślenia.

Z tej perspektywy wprowadzenie różnorodności etnicznej do filmów i seriali na podstawie komiksów, które powstawały w czasach, gdy większość występujących w nich postaci była biała, jest takim samy procesem adaptacyjnym jak aktualizacja relacji społecznych i technologii pojawiających się w komiksowych pierwowzorach, czy po prostu przenoszenia akcji do współczesności – gdy się tego nie robi, jak w przypadku „X-Men: Pierwsza klasa”, jest to celowy zabieg artystyczny.

Niemniej, jak już pisałem, rozumiem, że nie każdy musi interesować się historią amerykańskiego komiksu i że takim osobom powinno się to wytłumaczyć.

Czego jednak nie rozumiem jako osoba wierząca w to, że człowiek jest istotą jako tako rozumną, to to, że sporo osób, którym próbuje się to wytłumaczyć, to wyjaśnienie ignoruje i idzie dale w zaparte.

(Na marginesie: Byłbym to jeszcze w stanie zrozumieć w przypadku fikcjonalnej postaci, z którą jest się bardzo zżytym i nie dopuszcza się do myśli jej wariacji odbiegającej od pierwowzoru. Ale Wonder Man? Jaką on może mieć fanbazę w Polsce?)

Jako że chcę zachować wiarę w to, że człowiek jest istotą jako tako rozumną, widzę dla tego tylko jedno wyjaśnienie – osoby, które donośnie lamentują przy okazji doniesień o castingu Wonder Mana i w podobnych okolicznościach, jednocześnie ignorując wszelkie wyjaśnienia, dlaczego czasem zmienia się etniczność fikcjonalnych postaci w procesie adaptacji, są po prostu uprzedzone i żadna racjonalna argumentacja do nich nie dotrze, bo one nie chcą się czegoś dowiedzieć, tylko performować swój światopogląd.

Wracając do punktu wyjścia, czyli żartu zamieszczonego w „Marvel: The Year-in-Review” z 1991 roku. Jak widać, w branży komiksowej już trzy dekady temu istniała świadomość problemu reprezentacji, zwłaszcza w wymiarze historycznym, i żartowano z tego w publikacji o charakterze promocyjnym. Tymczasem spora część osób, które zabierają głos w sprawach decyzji castingowych przy adaptacjach komiksów, wciąż tego nie dostrzega. Lub udaje, że nie dostrzega.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 2 listopada 2022 roku.

Dodaj komentarz