[Recenzja] „Henri Désiré Landru”

Henri Désiré Landru był typem człowieka, którego mijamy na ulicy bez mrugnięcia okiem, a na towarzyskich spotkaniach głęboko wytężamy pamięć i pstrykamy palcami próbując dopasować nazwisko do znajomej twarzy. Ot, drobny, stateczny pan o nienagannych manierach, dzięki którym mógł wywrzeć pozytywne wrażenie na otaczających go damach, pozbawiony jednak przebojowości, która pozwoliłaby mu brylować w towarzystwie. Kiedy ogląda się jego archiwalne fotografie, trudno uwierzyć, że we francuskiej kulturze człowiek ten może zajmować miejsce, które u Anglików przeznaczone zostało Kubie Rozpruwaczowi. Słowem – być pierwszym seryjnym mordercą nowej ery, symbolem zmian jakie zaszły w świecie wraz z ostatecznym upadkiem tradycyjnego społeczeństwa.

Symboliczny charakter historii „Sinobrodego z Gambais” – jakim to mianem ochrzciła go prasa – ujawnia się nawet w większym stopniu, niż miało to miejsce w przypadku londyńskiego nożownika. Oto bowiem, pomimo iż drobnym oszustem był wcześniej, na drogę zbrodni Landru wszedł u schyłku belle époque, w chwili gdy w Europie rozgorzała najkrwawsza jak do tamtych czasów wojna. Największego podobieństwa pomiędzy Kubą Rozpruwaczem a Landru należy jednak doszukiwać się w fakcie, że kultura popularna obu inkorporowała w poczet swoich bohaterów, rozmaite wariacje na temat ich zbrodniczej kariery przedstawiając na łamach każdego ze swoich mediów. Jako ostatni historię Landru na warsztat wziął francuski grafik i scenarzysta komiksowy Christophe Chabouté, efektem jego pracy jest zaś omawiany tu album zatytułowany po prostu Henri Désiré Landru.

Wielką zasługą Chauboté’a jest to, że nie poprzestał jedynie na kolejnym przedstawieniu tej samej, znanej wszystkim historii. Choć przed przystąpieniem do prac nad swą opowieścią, zapoznał się z dostępnymi materiałami archiwalnymi, a następnie wiele szczegółów odmalował w komiksie z kronikarską wręcz pieczołowitością, postać „Sinobrodego z Gambais” stanowi zaledwie punkt wyjścia dla historii alternatywnej. Podług bowiem współczesnych standardów, Landru jest człowiekiem, którego skazano na śmierć, bez niezbitych dowodów jego winy. Widywano go w towarzystwie wszystkich jedenastu ofiar, znaleziono notatnik, w którym zapisywał wszystkie swoje wydatki, imiona i nazwiska kobiet z którymi się spotykał, a nawet aliasy, jakimi posługiwał się w ich towarzystwie, nigdy jednak nie udało się znaleźć ich ciał, które prawdopodobnie rozczłonkowane spalił w piecu, w swojej willi w Gambais. Co więcej, do końca procesu utrzymywał on, że nikogo nie zamordował.

Chabouté postanowił iść tym tropem i odpowiedzieć na pytanie, jak mogłaby wyglądać ta historia, gdyby Landru rzeczywiście był niewinny. Biografię domniemanego mordercy pozostawił więc niezmienioną do roku 1914, kiedy to drobny naciągacz, żyjący z pieniędzy wyłudzanych od kobiet, których mężowie zginęli na froncie, napotyka na swej drodze Helenę oraz Paula – jej okaleczonego męża dezertera. Para ta, przy wsparciu wspólników, sterroryzuje Landru, przymuszając go do kontynuowania swego niecnego procederu, wzbogacając go o jeden istotny element. Od tej pory Landru, kiedy tylko owinie sobie wokół palca jakąś kobietę, ma przywieźć ją do swojej willi, gdzie pozoruje się wypadek z bronią. Przestraszonej kobiecie, myślącej, że zastrzeliła swojego absztyfikanta, Paul przedstawia propozycję – by uniknąć skandalu, a być może nawet więzienia, kobieta ma upoważnić go do wypłacenia jej pieniędzy, a on, w zamian za drobną sumę, zorganizuje jej transport za ocean. Do ostatniej chwili Landru nie zdaje sobie sprawy z tego, że w rzeczywistości Paul, zamiast wysłać kobiety do Argentyny, robi użytek z kominka w jego willi i zamawianych przez niego pił.

Ze względu na protagonistę, stylistykę komiksu opartego wyłącznie na czerni i bieli, oraz wykroczenie poza znane wszystkim fakty i przedstawienie przez autora własnej wersji zdarzeń, „Henri Désiré Landru” już w chwili wydania porównywany był do monumentalnego „Prosto z piekła” Alana Moore’a i Eddiego Campbella. Porównanie to odbywa się ze szkodą dla albumu Chabouté’a. Niesłusznie zresztą. Chabouté nie ma ambicji Moore’a, który przy okazji opowieści o morderstwach Kuby Rozpruwacza serwuje czytelnikowi przekrojowy obraz Londynu końca XIX wieku, uzupełniony o refleksję nad kondycją ówczesnych jego mieszkańców. Francuz chciał stworzyć kryminał w estetyce noir, który w większym stopniu niż społecznym komentarzem, skrzyłby suspensem. A pod tym względem album sprawdza się wybornie. Chabouté nadmiernie nie eksperymentuje, a ogólna prostota jego komiksu, objawiająca się już w samym niewymyślnym tytule, czy precyzyjnej, opartej na klasycznych wzorcach konstrukcji, w spójną całość spiętych klamrą prologu i epilogu, sprawia, że czytelnik może dać porwać się historii.

Słowo „porwać”, jest zresztą w tym przypadku lekkim nadużyciem. Pomijając dynamiczne frontowe zawiązanie akcji, ukazujące piekło okopów, opowieść płynie dosyć powolnym tempem, pozwalającym odczuć monotonię działań Landru. W przypadku niemal każdej z kobiet, którym nie dane będzie doczekać ostatniej strony albumu, mamy do czynienia z pewnym schematem, zarówno pod względem narracji, jak i kompozycji plansz – jesteśmy świadkami krótkiego wycinka rozmowy, jaką oszust przeprowadza z nimi podczas podróży pociągiem, a następnie oczom naszym ukazują się kontury złowieszczej willi, rozlega się strzał i krzyk kobiety. Ofiary traktowane są bowiem przez Landru seryjnie, a Chabouté przedstawia je w sposób niemal taśmowy, delikatnie tylko zarysowując ich charakterystyki – jedna jest bigotką, druga choleryczką, jeszcze inna kobietą frywolną, pozostałe zaś z charakteru podobne są zupełnie do nikogo. Ot, czysta macdonaldyzacja przestępstwa. W punkcie kulminacyjnym opowieści, tak jak monotonia życia Landru ulega przerwaniu, tak i nieśpieszne tempo narracji idzie w niepamięć. Padają strzały, postaci rysowane są w pozach o wiele bardziej dynamicznych, wszystko zaś zmierza ku rozwiązaniu, mającego wyjaśnić, dlaczego będąc na ławie oskarżonych, Landru, choć nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów, nie wskazał prawdziwych morderców.

Na zakończenie warto powiedzieć kilka słów o warstwie graficznej komiksu. Ta bowiem bardzo dobrze komponuje się z treścią, nie tylko ze względu na to, że estetyka noir  (niejako z definicji) kojarzona jest z czernią i bielą. Największą zasługą Chabouté’a, jest umiejętność precyzyjnego i oryginalnego komponowania plansz. Rysownik stara się urozmaicać poszczególne plansze, radując oko czytelnika stopniowymi, filmowymi niemal, zbliżeniami, oraz swoistym odpowiednikiem kinowych długich ujęć, czyli przedstawianiem tej samej sceny z różnych perspektyw i pod różnym kątem, Układ plansz raz to przywodzi na myśl skojarzenia ze szlagierem komiksowego noir – „Sin City” Franka Millera, innym zaś razem z twórczością filmowego mistrza suspensu – Alfreda Hitchcocka, zwłaszcza zaś posiadłość w Gambais, mrożącą krew w żyłach niczym dom Normana Batesa z Psychozy.

Choć Chabouté nie ustrzegł się kilku drobnych wpadek (twarze postaci zbyt często wydają się być pozbawione mimiki), a niektóre kwestie pozostawiają niedosyt (album aż prosi się o rozbudowanie wątku z rodziną i kochanką Landru), Henri Désiré Landru jest pozycją solidną, pełnymi garściami czerpiącą z dorobku nie tylko samego komiksu, ale i innych form sztuki. By w pełni docenić ten album, należy jednak podejść do niego z odpowiednim nastawieniem – nie oczekiwać arcydzieła, ani tym bardziej francuskiej odpowiedzi na Prosto z piekła, lecz klasycznej opowieści kryminalnej, z nutką thrillera i wisienką na czubku, w postaci alternatywnej wersji znanej historii. Warto przeczytać.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu Netbird.pl.

Tekst pochodzi z 2009 roku.

Dodaj komentarz