[Recenzja] „Kruk IV”

Heterogeniczna pod względem rasowym grupa satanistów dokonuje rytualnego mordu na indiańskiej szamance i jej kochanku, recytując przy tym zaklęcia w języku angielskim z książki opatrzonej ilustracjami żywcem wyjętymi z kolekcji grafik pop-artowego artysty średniego pokroju. W tym samym czasie Alister Crowley przewraca się w grobie, a my zastanawiamy się dlaczego ktoś mógłby chcieć robić coś równie bzdurnego. Cóż… różnorodność pobudek przyświecających działaniom poszczególnych członków grupy, jest wprost imponująca: zemsta za śmiertelną chorobę, zemsta za śmierć braci i w końcu chęć przywołania Lucyfera (w celu dokonania krwawej zemsty, za śmierć ojca, odrzucenie i całą resztę).

Pech chce, że wspomniana szamanka należy do plemienia posiadającego dosyć rozbudowaną sferę sacrum poza praktykowaniem oczywistej wiary protestanckiej, wierzą również w Kruka. Czym jest ów Kruk, na dobrą sprawę ciężko powiedzieć. Fuzją indiańskich odpowiedników Charona, Azraela oraz Furii? Któż to (poza członkami wiadomego plemienia) może wiedzieć. Nie jest to zresztą szczególnie istotne, a im mniej zadamy pytań, tym szybciej dotrzemy do naprawdę ważnego wątku.

Otóż, poza roszczeniami wysuwanymi ku religijnej sferze wierzeń wspomnianych Indian, pech chce również, by wspomniani sataniści powołali do życia inkarnację tegoż Kruka. Inkarnacją tą zostaje Jimmy Cuervo, czyli wydawałoby się martwy kochanek szamanki, której śmierć zapoczątkowała trwającą następne 70 minut reakcję łańcuchową. Jimmy Cuervo, vel Kruk, zaczyna teraz wygłaszać filozoficzne monologi oraz zadawać egzystencjalne pytania postaci: „Kim jestem?” Niestety, widocznie nie oglądał oryginalnego filmu Kruk, gdyż wyraźnie nie dociera do niego, iż nie jest Brandonem Lee. Oczywiście pomiędzy kolejnym potokiem bełkotliwych słów a setnym postawieniem tego fundamentalnego pytania ma do wypełnienia misję pomszczenia śmierci swojej i ukochanej, poprzez systematyczna eliminację osób za morderstwa te odpowiedzialnych.

Edward Furlong jako Jimmy „Kruk” Cuervo

Ścigając „Jeźdźców Apokalipsy” bo tak siebie nazywa grupa morderczych satanistów Jimmy-Kruk odwiedza kilka miejsc, w których spotyka kilka osób. Widoczne są tu elementy kina drogi, odwiedzane miejsca obrazują nam dokonującą się w nim duchową ewoluuję z chcącego umrzeć, niepewnego swojej tożsamości nosiciela Kruka, który nie chce zabijać, przeistacza się w chcącego umrzeć, niepewnego swojej tożsamości nosiciela Kruka, który chce wysłać swoich oprawców w najmroczniejsze otchłanie piekła. Aby nie przeszkadzać Jimmiemu w „odnajdywaniu siebie”, widz może spróbować odpowiedzieć sobie na nasuwające się pytania, pokroju: dlaczego w mieście, w którym w doprawdy epickiej batalii pomiędzy strajkującymi górnikami, a protestującymi Indianami starło się dziewięć osób, potrzeba aż dwóch konkurencyjnych pastorów?”

Kiedy inkarnacja kruka biega po mieście, jego adwersarze również nie próżnują, robiąc to, co wynika ex definitione z określenia „satanistyczni mordercy”; czyli: mordują i powołują się na Szatana. Jako że mordowanie może po jakimś czasie znudzić, w ramach przerywnika okazjonalnie udają się w objęcia pejotlu. I tylko halucynacjami po pejotlu można wytłumaczyć to, że mogą być przerażeni charakteryzacją Jimmiego.

Po jakimś czasie Krukowi kończą się przeciwnicy i nie pozostaje mu nic innego jak stanąć oko w oko z Lucem Crashem (szefem grupy i prowodyrem całego zamieszania), w którym podobnie jak w Jimie zdążyła dokonać się transformacja i który stał się „Już-Będącym-Wcieleniem-Szatana-Lucem”. Dysponując diabelską mocą i posiadając nieograniczony wprost potencjał, Luc vel Death vel Lucyfer postanawia walczyć z Krukiem mano-a-mano. Wynik jest pewny do przewidzenia, dlatego w tym miejscu można już spokojnie film wyłączyć i wyrzucić przez okno, zastanawiając się, który z aktorów biorących udział w realizacji tego „dzieła”, jest na tyle nieświadomy zbrodni, jaką popełnił, że nie szuka w tym momencie nowego agenta.

Gra Edwarda Furlonga dorównuje poziomem zarówno charakteryzacji, jak i scenariuszowi. Niewiele lepiej radzi sobie David Boreanaz, który udowadnia, że można w niczym nie różniący się sposób grać zarówno kilkusetletniego wampira, który chciałby być człowiekiem jak i dwudziestokilkuletniego człowieka, który chciałby być Szatanem. Dennis Hopper, zdając sobie widocznie sprawę z tego, iż film jest nie do uratowania, ratować nawet go nie próbował odbębnił rzemieślniczą robotę, wziął pieniądze i wrócił do domu (a być może też zaczął szukać nowego agenta). Tak jak ja, z chwilą postawienia ostatniej kropki w recenzji, udam się do wypożyczalni i poszukam oryginalnego Kruka.

Tekst pochodzi z 2005 roku.

Dodaj komentarz