[Recenzja] Pati Yang „Faith, Hope and Fury”

Po czterech latach, które minęły od wydania doskonałego Silent Treatment, Pati Yang postanowiła uraczyć swoich słuchaczy nowym krążkiem. O płycie stało się głośno na długo przed tym nim ujrzała światło dzienne. Do fanów docierał szereg informacji, w których niczym mantra przewijało się słowo „legendarny” w różnych jego wariacjach i deklinacjach. Album miał więc powstawać w legendarnym studiu, założonym przez legendarnego producenta George’a Martina, a w pracy nad nim mieli brać udział nie mniej legendarni muzycy. 27 marca każdy mógł przekonać się jaki jest efekt końcowy wytężonej pracy piosenkarki. I choć Faith, Hope and Fury krążkiem legendarnym raczej się nie stanie, nie zmienia to faktu, że na półki sklepowe trafił album naprawdę dobry, o lata świetlne pozostawiający w tyle to, co w naszym kraju jest obecnie produkowane. Pati Yang, będąca naszym muzycznym „towarem eksportowym”, po raz kolejny udowodniła, że kariera na tak zwanym Zachodzie, nie musi ograniczać się do przygrywania rozsianej po całym świecie Polonii. W przeciwieństwie do Edyty Górniak, która ostatnimi laty słynie jedynie ze swojego nadęcia, Pati Yang wieloletni pobyt w UK wyraźnie służy.

Pati Yang sama podkreśla, że jest muzykiem poszukującym coraz to nowszych inspiracji. Faith, Hope and Fury jest świadectwem jej ciągłej ewolucji. W stosunku do Silent Treatment jest to album o wiele bardziej zróżnicowany. Po jego pobieżnym przesłuchaniu, niezwykle łatwo jest oskarżyć artystkę o zbyt daleko posunięty flirt z muzyką pop. I rzeczywiście, estetyka trip-hopowa, w której wokalistka tak wybornie się sprawdzała, została zepchnięta na drugi plan, stając się dopełnieniem muzyki, a nie – jak dotychczas – jej punktem centralnym. Niemniej jednak stawianie wokalistki w jednym z rzędzie z mainstreamowymi piosenkarkami byłoby sporym nadużyciem. Mimo wszystko to nadal alternatywa. Może nieco mniej alternatywna i nieco bardziej przyswajalna dla komercyjnych rozgłośni radiowych, ale jednak alternatywa.

Płytę otwiera Summer of Love, będący doskonałym przykładem czegoś, co można określić mianem „bondowskiej nuty”. Ten pełen klasy, finezyjnie wykonany utwór, mógłby śmiało stanąć w szranki o to, by stać się motywem przewodnim następnego filmu o przygodach agenta 007. Zaraz po tym Astonie Martinie muzyki pop rozbrzmiewają dźwięki The Boy In Your Eses, któremu przypada laur pierwszeństwa pośród wszystkich zawartych na albumie kompozycji. W tym melancholijnym utworze Pati pozwala sobie na dosyć wyraźne odwołanie do trip-hopu, wywołującą skojarzenia z koncertową płytą zespołu Portishead, nagraną niemal dekadę temu wraz z muzykami orkiestry filharmonijnej. Wszystko za sprawą perfekcyjnej aranżacji sekcji dętej, za którą odpowiadał Matt Dunkley. Co ważne, instrumenty dęte nie wybijają się w tym utworze na pierwszy plan, lecz idealnie komponują się z głosem Pati. Wokalistka nie starała się wprowadzać ich na siłę, w przeciwieństwie do coraz liczniejszego grona zespołów rockowych, których członkowie wydają się być przekonani, że sam występ z instrumentalistami przynależącymi do kręgu muzyki poważnej wystarczy do tego, by nobilitować ich sztukę. Stories of Dogland to kolejna zmiana estetyki. Tym razem udajemy się w rejony zbliżone do tego, co wokalistka prezentuje wraz z mężem we FlyKKiller. Jest więc mroczniej, lecz nie bez przewrotnego poczucia humoru. Gdyby na mikrofonie Pati Yang zastąpił Dave Gaham utwór ten mógłby znaleźć się na płycie Ultra Depeche Mode. Duża w tym zasługa wyeksponowanej sekcji rytmicznej, zwłaszcza gitary basowej Wodorowa Wilsona Jacksona III.

Na tym nie kończą się jego niespodzianki. Okazuje się bowiem, że – jakkolwiek niedorzeczne może wydawać się to stwierdzenie – Pati stworzyła pierwszy w swej karierze utwór, który mógłby rozbrzmiewać na klubowych parkietach. Mowa tu o Over, w którym wokalistka i jej producenci osiągnęli maestrię w mieszaniu różnych stylów muzycznych. Eklektyczny twór z niezwykłą swobodą łączy w sobie manierę wokalną Bjork, wielowarstwową kompozycję przywodzącą na myśl dokonania Blue Sky Black Death, oraz przewijający się w tle pulsujący trance’owy rytm. Na szczególną uwagę zasługuje jeszcze popowy A Little Wrong, ukraszony rewelacyjną bluesową solówką Scotta Kinseya.

Niestety, te bardzo pozytywne wrażenia dosyć skutecznie zacierają trzy kiepskie utwory. O ile jeszcze nijakie Supernatural i Red Hot Black można przesłuchać bez zaciskania zębów, to następujący po nich Timebomb jest istną mordęgą dla ucha. Stanowi swoistą antytezę A Little Wrong – to pop, który zamiast na płycie tej niebanalnej przecież artystki, powinien raczej znaleźć się w towarzystwie seryjnych produkcyjniaków Mandaryny przygrywanych „do kotleta” na galach polskiej klasy biznesowej. Trzy utwory zamykające płytę można określić mianem całkiem niezłych, jednak zdecydowanie brakuje im polotu utworów otwierających.

Mam nieodparte wrażenie, ze gdyby artystka miała okazję popracować nad Faith, Hope and Fury rok dłużej, otrzymalibyśmy album wyjątkowy. Być może, dysponując większą ilością materiału, zdecydowałaby się na wycięcie mniej udanych utworów, lub chociaż na wydłużenie płyty. Na liczącym 15 utworów albumie, trzy kiepskie kawałki, nie brzmiałyby jeszcze tak źle, jednak taka sama ich liczba w przypadku płyty 44-minutowej znacząco obniża jej poziom. Silent Treatment, choć był krążkiem bardziej jednorodnym, utrzymywał fenomenalny poziom od samego początku, aż do końcowych taktów, a słuchać można go na okrągło. W porównaniu z nim Faith, Hope, and Fury jest już „tylko” płytą do której warto wracać. Dobrą, to fakt, lecz od artystek tego formatu należy oczekiwać więcej.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu Netbird.pl.

Tekst pochodzi z 2009 roku.

Dodaj komentarz