[Recenzja] „Rock’N’Rolla”

Nie czas na eksperymenty, pora wrócić do korzeni – tak streścić można ideę, która przyświecała Ritchiemu podczas prac nad jego ostatnim filmem.

Kiedy w 1998 roku, za sprawą Porachunków, Guy Ritchie został okrzyknięty mianem brytyjskiego Quentina Tarantino, wszystko wskazywało, że tego młodego reżysera czeka świetlana przyszłość. Zachęcony sukcesem zakasał rękawy i wziął się do pracy nad kolejnym filmem. W Przekręcie wykorzystał wszystko, to co sprawiło, że jego debiut spotkał się z tak przychylnym przyjęciem. Za pomocą iście altmanowskiej narracji połączył szereg interesujących postaci, które zaplątał w kryminalną intrygę podlaną sosem brytyjskiego humoru. Przekręt z miejsca stał się filmem kultowym, który zagwarantował reżyserowi awans do ścisłej czołówki twórców kina rozrywkowego oraz mały bonus w postaci małżeństwa z Madonną.

Na tym etapie kariery Ritchie słusznie zauważył, że kręcąc dalsze wariacje na temat Porachunków szybko zostanie zaszufladkowany. Postanowił więc spróbować swych sił w innym typie kina. Niestety dwa jego kolejne filmy okazały się tak artystycznymi jak i finansowymi porażkami. W ubiegłym roku reżyser podjął próbę ożywienia swojej kariery. Tym razem dla eksperymentów nie miało być miejsca. Recepty na sukces upatrywał w powrocie do sprawdzonej formuły. Tak narodziła się wizja filmu Rock’N’Rolla, który trafił właśnie na polski rynek DVD.

Od kiedy Ritchie ostatni raz zabrał nas w podróż mniej uczęszczanymi uliczkami Londynu minęło już osiem lat. Przez ten czas świat parł nieubłaganie do przodu, co nie pozostało bez wpływu na brytyjski półświatek. Gangsterzy więcej czasu spędzają na luksusowych kortach tenisowych, w wieżowcach prominentnych biznesmenów i podczas lunchów z wpływowymi politykami, niż w zadymionych mordowniach wypchanych po brzegi typkami spod ciemnej gwiazdy. Przede wszystkim jednak oburzają się, kiedy ktoś nazwie ich gangsterami. Nic w tym zresztą dziwnego. Już na początku filmu widz informowany jest o tym, że prawdziwe pieniądze leżą w nieruchomościach – jedna działka kupiona za milion funtów, po kilku latach warta jest pięć razy więcej. Swoboda obrotu ziemią i kapitałem jest niestety skutecznie ograniczana przez brytyjską administrację i procedury legislacyjne. By zarobić, trzeba kombinować. Wie o tym Juri Omovich, rosyjski biznesmen o podejrzanej przeszłości, który, by sfinalizować pewną transakcję, musi przekazać odpowiednią sumę pieniędzy w ręce odpowiednich osób. Rzecz jasna wszystko musi odbyć się „poza księgami”.

Toby Kebbel jako Johnny Quid.

Pomimo tego, że przez osiem lat wiele się zmieniło, londyński półświatek nie byłby sobą, gdyby ktoś nie spróbował uszczknąć z tego interesu czegoś dla siebie. A grupa zainteresowanych jest wcale niemała: gangsterska szycha, jego prawa ręka Archie (w przeszłości zwany Archibaldem), seksowna księgowa specjalizująca się w praniu brudnych pieniędzy, skorumpowany Radny oraz ekipa drobnych cwaniaczków znana jako „Dziaka Banda”. Aby ten przekrój londyńskiej gangsterski był pełny, reżyser w fabułę Rock’N’Rolli wplótł jeszcze postaci dwóch ćpunów kradnących wszystko co wpadnie im w ręce, komicznego dealera narkotyków o wymownym pseudonimie „Cookie”, wielkiego „konika” zafascynowanego światem sztuki, dwóch rosyjskich ochroniarzy zdobywających swe szlify w czasie wojny w Afganistanie, oraz pozorującego swą śmierć muzyka rockowego i jego dwóch menadżerów, niespecjalnie zmartwionych tym, co jakoby stało się z ich podopiecznym. Wszyscy oni wrzuceni zostali w wir sensownej intrygi przyprawionej widowiskowym montażem i solidną dawką dobrego rock’n’rolla. Niestety, same te składniki nie są gwarantem orzeźwiającego filmowego drinka.

W najnowszej produkcji Ritchiego z pozoru znaleźć można wszystko – przemyślaną intrygę, ciekawe postaci, dobre aktorstwo i profesjonalne wykonanie. Zabrakło jednak w nim tego, co w rock’n’rollu jest najważniejsze – niekontrolowanego szaleństwa i odrobiny świeżości. W pewnym sensie Rock’N’Rolla przypomina nieco podstarzałego muzyka rockowego, który machinalnie biega po scenie odgrywając wyuczone show. Lata praktyki sprawiły, że technicznie jego występom nie można nic zarzucić i że potrafi zapewnić swojej publiczności dwie godziny rozrywki, jednak wszyscy zdają sobie sprawę, że nie rozbije on gitary, nie skoczy ze sceny i nie da się ponieść fali rąk. Również widzowie, bawiąc się na koncercie, mają w pamięci to, kim był dwie dekady wcześniej, a nie to, kim jest teraz. Najnowszy obraz Ritchiego jest takim właśnie technicznym majstersztykiem, któremu zabrakło zadziorności cechującej wcześniejsze filmy Brytyjczyka.

Gerard Butler jako One Two i Thandie Newton jako Stella.

Co więcej: powrót do sprawdzonej formuły sprawia, że Rock’N’Rolli nie sposób nie porównywać do Porachunków i Przekrętu. A w stosunku do nich film jest okropnie wtórny. Część wątków jest wręcz kalką poprzednich pomysłów. Najbardziej rzucającym się w oczy przykładem są tu metody, jakie boss podziemia uskutecznia w celu pozbycia się swoich przeciwników – o ile w Przekręcie „Cegłówka” karmił nimi swoje świnie, to Rock’N’Rolli Lenny Cole wrzuca ich do siedliska krabów. Same rozwiązania fabularne i zwroty akcji również nie zaskakują. Widz zaznajomiony z wcześniejszymi filmami Ritchiego już po 15 minutach projekcji jest w stanie bezbłędnie przewidzieć zakończenie, włącznie z losami wszystkich bohaterów. Same postaci, choć dobrze rozpisane i zagrane, cierpią niestety na tę samą przypadłość co cały film – są wtórne i zbyt mało szalone. W Rock’N’Rolli brakuje kreacji na miarę Mickeya, w którego w Przekręcie bezbłędnie wcielił się Brad Pitt. Jeszcze bardziej brakuje Vinniego Jonesa, którego Ritchie obsadził wcześniej w rolach „Dużego Chrisa” i „Kulozębnego Tony’ego”.

Mimo wszystkich powyższych zastrzeżeń Rock’N’Rolla jest filmem słabym. Bynajmniej. Tak jak Mick Jagger jest jeszcze w stanie rozruszać tłumy, tak też Guy Ritchie potrafi stworzyć solidne kino rozrywkowe. Mimo że można dostrzec tu syndrom artystycznego wypalenia, a film sprawia wrażenia zbyt wykalkulowanego i na siłę starającego się być cool, ogląda się go bez większych zgrzytów, w niektórych momentach nawet bardzo przyjemnie. Warto wypożyczyć go zwłaszcza teraz, kiedy kryminałów kręci się coraz mniej, humor w filmach rzadko pojawia się w wydaniu innym niż kloacznym, a na ekranach kin królują produkcje, w których fabuła zastępowana jest coraz to efektowniejszymi wybuchami.

Rock’N’Rolla nie jest filmem z tej samej półki co Przekręt, na pewno nie stanie się tytułem kultowym, ale nie sprawia też, że żałujemy niespełna dwóch godzin spędzonych na jego seansie. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że następny film Ritchiego będzie oferował coś więcej, a on sam weźmie sobie do serca słowa jednego ze swoich bohaterów i zakrzyknie: „Nie chcę być już Rock’n’Rollą. Teraz chcę być Prawdziwym Rock’n’Rollą!”

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu Netbird.pl.

Tekst pochodzi z 2009 roku.

Dodaj komentarz