Robocza myśl w związku z „Ninją” ze Scottem Adkinsem

W ramach powolnego nadrabiania filmografii Scotta Adkinsa sięgnąłem po Ninję z 2009 roku. Rzecz wyreżyserował Isaac Florentine na podstawie pomysłu Boaza Davidsona, który był również jednym ze scenarzystów, a więc wyszła spod ręki ludzi siedzących w kopanko-strzelankach od lat 90. ubiegłego wieku.

Film jest… Ok? Myślę, że to będzie jego najlepsza charakterystyka. Daleko mu do topki Adkinsa, ale królowi akrobatycznej kopaniny zdarzało się występować w gorszych produkcjach. Zresztą – moja ocena filmu, zwłaszcza wyrażana w jakiejś szkolnej czy podobnej skali, jest i tak nieistotna, bo nie na tym chciałbym się pochylić.

A nad czym? – możecie zapytać. Ano nad pewną myślą. Póki co bardzo roboczą, nieuczesaną, na rzecz której można znaleźć tyle samo argumentów, co przeciw niej.

Mianowicie – kultura się zeruje. Nie chodzi mi przy tym o jakieś teorie spiskowe, ani nawet mocno skonkretyzowaną kategorię rebootu. Mam na myśli proces bardziej ogólnej natury, polegający na tym, że na gruncie popkulturowych nisz pojawiają się co raz to nowsze pomysły (raz lepsze, raz gorsze), po jakimś czasie następuje wygaszenie niszy (bo np. się przejadła, albo nigdy nie udało się jej wyjść poza stadium eksperymentalne), a jeśli ta później się odradza, to raczej w postaci bazowej lub jej bliskiej, w każdym razie – prostej, schludnej, nieprzekombinowanej. I jeśli temat chwyci, to licznik nabija się od początku – do formuły wyjściowej wprowadza się pomysły, które już kiedyś do niej wprowadzano. W tej pierwszej inkarnacji niszy.

Wypisuję tu kocopoły? Być może. Jak pisałem, jest to myśl robocza, nieuczesana. Do której aż tak nie jestem przekonany. Ale czasem do niej wracam. A raczej – to ona wraca do mnie. I wróciła przy seansie Ninji.

Film trafił do dystrybucji w 2009 roku. Dwadzieścia lat po schyłku boomu na zachodnie (lub zawierające zachodnich aktorów) filmy o ninjach. Gdyby powstał w latach 80. XX wieku, musiałby nosić inny tytuł.

Ninja musiałby być wówczas kimś – obrońcą (Ninja the Protector), eksterminatorem (Ninja Terminator) lub cichym zabójcą (Ninja: Silent Assassin), albo chociaż mieć amerykańskie obywatelstwo (American Ninja). Albo coś robić – wkraczać (Enter the Ninja), mścić się (Revenge of the Ninja) lub chociaż wkurzać (Rage of Ninja). Albo należeć do jakiejś większej ekipy – grupy uderzeniowej ninjów (Ninja Strike Force) lub chociaż ich drużyny (Ninja Squad). Ostatecznie – podpiąć się pod jakiś tytuł z czapy (9 Deaths of the Ninja).


Nie mógłby jednak być po prostu ninją. A ninja grany przez Scotta Adkinsa – może. To znaczy – film o nim może nosić tytuł Ninja. Prosty, schludny, nieprzekombinowany, a zarazem komunikatywny, mówiący wszystko, co musicie wiedzieć o tej produkcji – jest w niej Scott Adkins i gra ninję.

Gdyby Ninja powstał w latach 80. i nie należał do produkcji, które zainicjowały boom na filmy o ninjach, to pewnie tytułowy bohater nie walczyłby po prostu z innym ninją, lecz musiał zmierzyć się z iście bondowskim szwarcharakterem (Unmasking the Idol), zaś intryga obracałaby się wokół broni biologicznej i eksperymentów genetycznych (American Ninja 3: Blood Hunt) lub arabskiego terroryzmu (American Ninja 4: The Annihilation), a może nawet opętania przez mściwego ducha ninji (Ninja III: The Domination).

Ale że nie powstał, to Davidson nie musiał z fabułą kombinować. Ta została sprowadzona do podstaw. A właściwie to do korzeni nurtu zachodnich filmów o ninjach z lat 80. ubiegłego stulecia. Bo jej oś stanowi konflikt, który pojawił się już w Wejściu ninji („Enter the Ninja”, 1983, Menahem Golan) – tytule, który zainicjował boom na tego typu produkcje. Mianowicie – niechęć japońskiego ninji do amerykańskiego adepta tej sztuki, prowadząca do ich nieuchronnej konfrontacji. No, co prawda Davidson wprowadził do historii także wątek tajnej organizacji próbującej wpływać na losy świata, ale tej równie dobrze mogłoby w filmie nie być – fundamentem historii jest rywalizacja postaci granych przez Atkinsa i Tsuyoshiego Iharę.

Licznik się wyzerował. Zachodni nurt filmów o ninjach wrócił do korzeni (z grubsza). I szkoda, że lepiej nie zażarło i nie nastąpiło jego odrodzenie. Bo z przyjemnością obserwowałbym jego dalsze losy, czekając, aż w którejś odsłonie serii Adkins zmierzy się z armią klonów lub instruktorką fitnessu opętaną przez ducha ninji. Raz, że dla przyjemności, a dwa – żeby przekonać się, czy moja robocza koncepcja znalazłaby tu potwierdzenie.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 12 lutego 2024 roku.

Dodaj komentarz