[Recenzja] „Saga o Potworze z Bagien: Miłość i Śmierć”

Komiks, podobnie jak wcześniej kino, przez dziesięciolecia próbował zerwać ze swym negatywnym wizerunkiem pośledniejszej – jarmarcznej wręcz – rozrywki. O ile za sprawą takich twórców, jak Dreyer, Lang, Eisenstein, Murnau, von Stroheim czy nawet Griffith, dzieci celuloidowej taśmy dość szybko zapewniły sobie miejsce w kulturowym panteonie, to owoce deski kreślarskiej, tuszu i list dialogowych jeszcze długo funkcjonowały na marginesie sztuki, postrzegane jako siermiężne produkty, których czytanie przystoi osobom do lat piętnastu włącznie. Od niemal trzydziestu lat komiks nie musi jednak udowadniać, że jest medium zdolnym do artykułowania poważnych treści i że na jego łonie rodzić mogą się arcydzieła. Po tym jak Maus Arta Spiegelmana otrzymał nagrodę Pulitzera, „Strażnicy” Alana Moore’a znaleźli się na liście najważniejszych dzieł literackich XX wieku według magazynu „Times”, a „Sandman” Neila Gaimana uhonorowany został Word Fantasy Award, kurczowe trzymanie się przeciwnego poglądu zakrawa już tylko na ignorancję.

Choć „Saga o Potworze z Bagien” na takie wyżyny kunsztu raczej się nie wspina, jest dziełem obok którego nie sposób przejść obojętnie. Alan Moore udowodnił nim bowiem, że komiks jest tworzywem niezwykle podatnym na kształtowanie, na którym osobowość artysty odciska silne piętno. Seria ta dobitnie pokazuje, że granica między komiksowym czytadłem a komiksem pretendującym do miana sztuki jest niezwykle płynna. Brytyjski scenarzysta przekształcił sztampową rysunkową opowiastkę grozy w wielopłaszczyznową historię, w której horrorowa estetyka jest jedynie punktem wyjścia do snucia metafizycznej opowieści o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Na tym polu nie był zresztą odosobniony – lata 80. XX wieku stanowią dla komiksu epokę, w której scenarzyści w iście derridowskim stylu dokonali dekonstrukcji rzeszy komiksowych bohaterów, a której opus magnum stanowił perfekcyjny Powrót Mrocznego Rycerza autorstwa Franka Millera.

Postać Potwora z Bagien (Swamp Thing) została stworzona w 1971 roku przez scenarzystę Lena Weina i rysownika Berniego Wrightona. Dla komiksu był to zupełnie inny czas, nie powinno więc dziwić, że ambicje tego tandemu nie wybiegały poza stworzenie sprawnej technicznie opowieść, wywołującą dreszczyk grozy. Seria dość szybko dokonała żywota, by odrodzić się dopiero w 1982 roku. Po dość entuzjastycznym przyjęciu zaczęła jednak tracić popularność i wydawało się, że podzieli los swojej poprzedniczki. Nie bez znaczenia była tu zapewne nieudolna – by nie powiedzieć żenująca – ekranizacja przygód tytułowego potwora, jaką w 1982 roku uraczył widzów początkujący Wes Craven. Noszący się z zamknięciem tytułu wydawcy postanowili dać mu jednak jeszcze jedną szansę. Zatrudnili Alana Moore’a, który w swym ojczystym kraju święcił triumfy za sprawą orwellowskiego thrillera politycznego V jak Vendetta. Warunki umowy były proste: masz naszego bohatera i wolną rękę, rób co chcesz, byleby seria odżyła.

Moore diametralnie przekształcił serię. Pozostawił bohatera, lecz dokonał jego reinterpretacji i – co najważniejsze – zmienił całkowicie styl narracji. Wprowadzenie elementów psychoanalizy czy paralelne potraktowanie człowieka przekształcającego się w roślinnego stwora i bagna zyskującego elementy ludzkie widoczne jest w tomie wydanym przez Egmont w roku 2007 roku. W jego kontynuacji – w której zebrano siedem numerów i jedno wydanie specjalne oryginalnego zeszytowego wydawnictwa – zaobserwować możemy idące jeszcze dalej zmiany. Moore funduje swoim czytelnikom raz to kolaże psychodelicznych wizji, raz sentymentalne przypowiastki, innym zaś razem perfekcyjne nawiązania do kultury wysokiej i znanych wszystkim archetypicznych postaci. Co jednak najważniejsze postać głównego bohatera serii, w poszczególnych jej odcinkach przestaje odgrywać główne skrzypce, stając się obiektem scalającym te odmienne gatunkowo historie.

Wśród opowieści zebranych w tomie Miłość i śmierć największe wrażenie robi opowieść W dole, wśród zmarłych, będąca fenomenalnym mariażem Boskiej Komedii Dantego z kulturą popularną. Trzeba bowiem pamiętać, że choć „Saga o Potworze z Bagien” nie jest komiksem przynależącym do kanonu super-bohaterskiego, jego historie toczą się na obrzeżu uniwersum DC. W opowieści tej tytułowe monstrum niczym Alighieri przemierza zaświaty, poznając rozkosze raju i udręki piekła, jego przewodnikami są jednak postacie znane z kart komiksów o ludziach w trykotach: Deadman, Phantom Stranger, Spectre i Demon.

Umiejętność łączenia wątków stricte komiksowych z elementami szerszego dziedzictwa kulturowego udowadnia jeszcze w dwóch opowieściach: Opuszczonych domach i Pogu. W pierwszej z nich ukochana potwora Abigaile Cable (nota bene ledwie co uratowana z czeluści piekielnych) staje się świadkiem ponownego mordu dokonanym na Ablu przez Kaina. Jest to tym ciekawsze, że Moore nie bazuje bezpośrednio na ich biblijnych pierwowzorach, lecz na ich komiksowej reinterpretacji znanej z wydawanych w latach 70. serii „House of Secrets” i „House of Mystery”. Ciekawe jeszcze bardziej jest z kolei to, że niedługo po ukazaniu się Opuszczonych Domów postacie te staną się jednymi z ważniejszych bohaterów stworzonej przez wzmiankowanego już krajana Moore’a serii „Sandman”. Najwyraźniej Brytyjczycy mają w komiksie słabość do postaci archetypicznych.

Pod względem szaty graficznej kreska zaprezentowana w Miłości i śmierci nie odbiega zbytnio od dominujących w latach 80. wzorców. Na pierwszy rzut oka ilustracje wszystkich czterech rysowników różnią się niewiele. Poza ramy rysunku realistycznego wybiega nieco Stephen Bissette, który często rezygnuje z detalu na rzecz intensywnego, „szarpanego” cieniowania. O wiele ciekawiej wygląda za to porównanie artystów pod względem technik kadrowania i kompozycji. Otwierający tom Shawn McManus to jeszcze „stara szkoła” komiksu. W większości przypadków operuje on klasycznymi prostokątnymi lub kwadratowymi ramkami i podstawowymi planami. Bisette natomiast ciągle eksperymentuje formą – nie da się bowiem ukryć, że w latach 80. ta była już zbyt skostniała – wprowadzając nie tylko zróżnicowane plany i ujęcia, lecz również dowolnie formują kadry. Cześć z nich jest więc „ścinana”, część przybiera postać rombów, zwykle też razem zebrane nie wypełniają całej strony. Wszystkie te zabiegi nie są czystą zabawą formalną, stosowaną w losowo wybranych miejscach, lecz pełnią funkcję służebną wobec fabuły, pozwalając doskonale regulować dynamikę opowieści.

Choć „Saga o Potworze z Bagien” nie jest największym osiągnięciem ani amerykańskiego komiksu, ani nawet największym dziełem Alana Moore’a, kupić ją naprawdę warto. Fanom niepokornego scenarzysty polecać jej nie trzeba. Miłośnicy komiksu również powinni po niego sięgnąć – w końcu jest to solidny kawał jego historii a i wśród zebranych w tomie opowieści słabej nie znajdziemy. A co z osobami, które „obrazkowymi opowieściami” jeszcze się nie interesują? Cóż… Na rynku na pewno znaleźć można lepsze albumy „na start”, lecz i po tej lekturze, powinni oni stwierdzić, że poprawną definicją komiksu nie jest wcale „trzeciorzędna rozrywka dla ociężałych umysłowo”.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu Netbird.pl.

Tekst pochodzi z 2009 roku.

Dodaj komentarz