Film, który krzyczy, że jest zajebisty, i ma rację, czyli mój rewatch „Crying Freeman” po latach

Za namową głównodowodzącego fanpejdża Rękopis znaleziony w Arkham, mimo obaw, odświeżyłem sobie po niemal dwudziestu lat Crying Freeman z 1995 roku w reżyserii Christophe’a Gansa. I żałuję… że zrobiłem to tak późno, bo to, jak film zapamiętałem, w minimalnym nawet stopniu nie oddaje jego zajebistości. Tak, tak. Zajebistości. To słowo klucz. Żadne inne lepiej mi tu nie pasuje.

Być może znacie osoby, które mówią, że nie oglądają filmów akcji, sensacyjniaków i tym podobnych, ponieważ te są robione w modelu kina stylu zerowego, czyli, z ich perspektywy, są bezstylowe. Ja z takimi opiniami spotkałem się kilkakrotnie, zwykle ze strony osób z dość klasycznym wykształceniem filmoznawczym. I trochę rozumiem, z czego to wynika, bo większość akcyjniaków, zwłaszcza z lat 80. i 90. XX wieku, faktycznie mogłaby robić za przykłady do omawiania koncepcji kina stylu zerowego.

Jednocześnie jednak, zwłaszcza współcześnie, jest to gatunek, w obrębie którego istnieją silne tendencje do stylizacji, estetyzacji czy wręcz przeestetyzowania (ale w dobrym znaczeniu), w efekcie czego filmowi bliżej do etosu prezentacyjnego teatru, opery czy baletu, niż quasi-realizmu stylu zerowego.

Myślę – i jest to rzecz, której nie byłem świadomy, gdy pierwszy raz go oglądałem – że Crying Freeman jest filmem, który wyprzedził swoją epokę. Przynajmniej w ramach zachodniego kina akcji. A to dlatego, że jest filmem totalnie przeestetyzowanym. W tym dobrym znaczeniu. Niemal każde ujęcie, by nie mówić o scenach, zdaje się wręcz krzyczeć: „Patrz na mnie! Jestem zajebiste. Patrz! Za-je-bis-te, k#%&#urwa!”.

Być może przemawia przeze mnie teraz przesadny zapał nawróconego, ale śmiem przypuszczać, że w zachodnim kinie akcyjniakowo-seansacyjnym przed Crying Freeman ostatnim tak skrajnie wystylizowanym (choć w inny sposób) filmem były Ulice w ogniu (Streets of Fire, 1984, Walter Hill). Na każdym niemal kroku czuje się, że Gans i reszta ekipy patrzą jak w obrazek na hongkońskie kino akcji, naśladują je i jeszcze bardziej dokręcają estetyczną śrubę.

Crying Freeman tylko rocznikowo jest filmem z epoki gównianych akcyjniaków i dogorywania rynku wideo, bo duchowo to kompan Johnów Wicków. Z całym dobrodziejstwem inwentarza – włączając w to głupawą fabułę, która do sposobu, w jaki jest opowiadana, pasuje wybornie.

A jeśli mi nie wierzycie, to łapcie kadr przedstawiający wytwórnię sosu sojowego i pomyślcie, ile pomyślunku i wysiłku włożono w to, by wyglądał tak, jak wygląda.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 31 sierpnia 2022 roku.

Dodaj komentarz