Kilka słów o niekonwencjonalnej adaptacji Lovecrafta

Odświeżyłem sobie po latach (nie pomnę ilu) Giń, Stworze, Giń! (Die, Monster, Die!, 1965, Daniel Haller), czyli starusieńką luźną adaptację Koloru przestworzy Lovecrafta.

Mam słabość do tego typu produkcji, ale też świadomość, że ta konkretna nie jest wybitna nawet w swej kategorii, więc filmu nie będę polecał. Kto nie zna, a uzna, że chce znać, pozna.

Chciałbym jednak podzielić się myślą odnośnie do zastosowanego w filmie zabiegu adaptacyjnego, bo ten jest ciekawy (czy trafiony, to już inna kwestia).

Generalnie rzecz biorąc, uważam, że adaptacja nie musi być wierna. A nawet nie powinna. Zwłaszcza jeśli przez „wierność” rozumiemy „wierność literze”. Moje ulubione filmowe adaptacje literatury w tak rozumiany sposób wierne nie są, a część z nich pierwowzór traktuje jako punkt wyjścia, kreatywnie przetwarzany.

W przypadku Giń, Stworze, Giń! owa niewierność literze polega na tym, że twórcy filmu zaadaptowali Lovecrafta, rezygnując z tego, co, przynajmniej w obiegowej opinii, jest esencją Lovecrafta, czyli istot przedwiecznych i bluźnierczych, zastępując to pozornie racjonalnym i wpisującym się w lęki epoki wyjaśnieniem wydarzeń opisanych w literackim pierwowzorze.

To znaczy: wszystko, co działo się we włościach Gardnerów (w filmie: Witleyów), było wynikiem radioaktywnego promieniowania meteorytu.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 8 października 2025 roku.

Dodaj komentarz