Powiadają, że najlepszym materiałem na bohatera literackiego lub filmowego jest człowiek z „przeszłością”. Koniecznie w cudzysłowie. Przeszłość od „przeszłości” różni to, że tę pierwszą ma każdy z nas, druga natomiast dana jest tylko nielicznym. Zwykle jest ona tajemnicza lub mroczna, w szczególnych zaś przypadkach łączy w sobie obie te cechy. Tego typu „przeszłość” posiada bohater komiksu Charyna i Boucqa. Jurija poznajemy jako przemarznięte i zastraszone dziecko, które w ostatnich dniach II wojny światowej zostaje przygarnięte przez ukraińską chłopkę. Względny spokój, jaki staje się jego udziałem, jest jednak bardzo kruchy. Pewnego zimowego wieczora chłopiec w obronie własnej zabija męża swojej dobrodziejki i zostaje zmuszony do ucieczki. Z ciężarówki pełnej czerwonoarmistów trafia do sierocińca w Charkowie, a następnie do tajnej placówki NKWD, w której szkoli się szpiegów. Po latach treningu zostaje wysłany do Nowego Jorku, gdzie jako uśpiony radziecki agent wyczekuje na swoje pierwsze zlecenie.
Choć zarys historii do najoryginalniejszych nie należy, rozbudza pewne nadzieje. Wszak dobry bohater to połowa sukcesu. Nadzieje potęgowane są przez fakt wydania Czarciej Mordy w ramach serii „Plansze Europy”, która dostarcza polskim fanom opowieści obrazkowych, najlepszych tytułów powstałych po naszej stronie Atlantyku. Kiedy dodamy do tego wszystkiego opis wydawcy, według którego „komiks opowiada o przemianie duchowej młodego człowieka, który najpierw zostaje całkowicie zindoktrynowany przez komunistyczny system, a potem ma szansę ujrzeć świat z innej perspektywy”, przy czym owa przemiana zachodzi „dzięki ludziom głęboko wierzącym – a to w Boga chrześcijańskiego, a to w indiańskiego Wakan-Tankę”, oczekiwania sięgają zenitu. Niestety, zapomina się przy tym, że owe opisy zdobiące okładki, tworzone są przez copywriterów, którzy nawet trzeciorzędne naparzanki z bohaterami noszącymi bieliznę na zewnętrznej stronie spandeksu są w stanie przedstawić jako traktaty filozoficzne o naturze człowieczeństwa. Niestety tak jest i w tym przypadku. Piękne słowa wydrukowane na okładce przyozdabiają komiks, który kryje w sobie pustkę: formalną, intelektualną i emocjonalną. Czarcia Morda zawodzi na tak wielu płaszczyznach, że w krótkiej recenzji nie sposób odnieść się do wszystkich wad tego komiksu.
Jerome Charyn nie jest scenarzystą komiksowym, lecz pisarzem, co niestety widoczne jest już przy pierwszym kontakcie z Czarcią Mordą. Zdarza się, że osoby tworzące w ramach innego medium, mierząc się z obrazkowymi historiami, wnoszą do nich nową jakość, powiew świeżości rozsadzający skostniałe ramy tej – mimo wszystko – dosyć zachowawczej formy sztuki. Było tak w przypadku Jodorowskyego, Gaimana czy, w nieco mniejszym stopniu, Felliniego. Tymczasem Charyn, w stworzonej przez siebie historii, nie dość, że nie wnosi nic nowego, to jeszcze udowadnia, że nie opanował mechanizmów narracyjnych rządzących współczesnym komiksem. Formalnie nie wychodzi on poza wypracowany dobre kilkadziesiąt lat temu model komiksu frankońskiego, próbując jednocześnie zawrzeć w swym albumie treści do tego modelu zwyczajnie nie przystające.
Czarcia Morda w swojej istocie jest niczym więcej jak opatrzonym ilustracjami zarysem powieści, do tego w jej klasycznej XIX-wiecznej postaci. Twórca historii poprzestał na opowiedzeniu jej od punktu A (wprowadzenia) do punktu B (rozwiązania), operując praktycznie samymi dialogami i opisami, nie wychodząc poza płaszczyznę obiektywnego świata fizycznego. W komiksie, który aż się o nie prosi, brak jakichkolwiek eksperymentów formalnych. W opowieści, której lwia część powinna toczyć się w głowie protagonisty, brak jakiegokolwiek dialogu wewnętrznego, który można było wprowadzić, za pomocą tak prostego zabiegu jak komentarz z offu. Lektura podobnych albumów sprawia, że przestajemy się dziwić postrzeganiu komiksu na modłę Rafała Marszałka, który 25 lat temu pisał, że medium to „odznacza się fabułą bogatszą w zdarzenia niż znaczenia”. Trudno jednak oczekiwać, by ludzie spoza świata komiksu traktowali go poważnie, kiedy nie czynią tego sami twórcy. Odnoszę bowiem wrażenie, że Charyn stworzył Czarcią Mordę na zasadzie: „mam dobry materiał wyjściowy na powieść, nad którym trzeba by jednak dużo popracować, ale jeśli zrobię to w formie komiksu, to przejdzie bez dalszych zmian”.
Wywód ten służyć miał wskazaniu na podstawową wadę Czarciej Mordy, która w mym odczuciu przekreśla cały ten projekt. Album ten zwyczajnie nie unosi ciężaru poruszanej w nim tematyki. Na 114 stronach próbowano bowiem zmieścić szpiegowską intrygę, dramat psychologiczny i moralitet, na domiar złego upychając w nich jeszcze wątki paranormalne i mistyczno-religijne. W końcowym rozrachunku powstał wielki kogel-mogel, w którym jako tako broni się jedynie wątek szpiegowski. Przy czym nie chodzi tu nawet o samą intrygę, bo ta prosta jest niczym konstrukcja cepa i przewidywalna, lecz o jej otoczkę – zgodne z wszelkimi kanonami fabuł szpiegowskich przedstawienie spotkań z kontaktami, systemów kodowania, gubienie „ogonów”, oraz, co najważniejsze, proces szkolenia agentów służb specjalnych.
Efekt końcowy pracy Charyna sprawia wrażenie, jak gdyby scenarzysta podszedł do niej nie mając konkretnego pomysłu, w którym kierunku pociągnąć opowieść. O ile w pierwszej części, dotyczącej szkolenia młodych enkawudzistów, porusza się on w miarę sprawnie i wprowadza kilka interesujących rozwiązań (jak choćby potęgujące wrażenia deindywidualizacji skórzane maski noszone przez przyszłych agentów) w drugiej i trzeciej części historii na kartach komiksu gości już tylko i wyłącznie chaos. Akcja toczy się od obrazka do obrazka, od dialogu do dialogu, od wydarzenia do wydarzenia, a czytelnik nie wie jakie motywy kierują głównym bohaterem. Nie wiemy również z czego wynika owa „duchowa przemiana”, którą jakoby miał on przechodzić. Wbrew temu, co sugeruje opis na okładce, kontakt z osobami wierzącymi w Boga chrześcijańskiego Jurij nawiązuje przed ukończeniem treningu, a tajniki wiary w Wakan-Tanke zgłębia już po wystąpieniu przeciw swym mocodawcom. Zresztą, to, że bohater został głęboko zindoktrynowany, ponownie przyjmujemy wyłącznie na mocy stwierdzenia z okładki. W momencie, w którym pojawiają się wątki ideologiczne i psychologiczne, ukazują one miałkość komiksu. Gdyby nie pojawiająca się w szczątkowej postaci narracja z offu, czytelnik nigdy nie domyśliłby się, że w czasie swego pobytu w sierocińcu w Charkowie bohater „stał się zwierzęciem”. Kulejąca narracja sprawia, że czytelnik nie jest w stanie w żadnym stopniu zaangażować się emocjonalnie w przygody bohatera. A skoro sam Jurij potraktowany został przez scenarzystę po macoszemu, trudno oczekiwać, by w komiksie pojawił się jakiś interesujący bohater drugoplanowy. W Czarnej Mordzie postaci te przewijają się bądź to w formie ozdobników, bądź to jako impuls mający popchnąć historię nieco do przodu. Przykładowo: wprowadzenie partnerki Jurija służy tylko temu, by ten mógł podjąć desperacką próbę jej uwolnienia. W całej tej bezpłciowej menażerii jedynie postać Ojca Grigorija wykorzystana została w sposób sensowny i jest w stanie wywołać jakieś emocje u czytelnika. Ale w końcu pojawia się w pierwszej części komiksu, kiedy ma się jeszcze poczucie, że historia do czegoś zmierza.
Boucq dołożył wszelkich starań by scenariusz Charyna zyskał przyzwoitą szatę graficzną. W wykonanej przez niego pracy jedynym zgrzytem jest sposób rysowania ust postaci. Te w większości przypadków pozostają zamknięte, co nijak nie pasuje do komiksu opartego na dialogach i pozbawia go naturalności. Poza tym drobnym szczegółem warstwa wizualna stoi na wysokim poziomie. Klasyczne, niemal pozbawione cieniowania, ilustracje wykonane są starannie, zwykle posiadają kilka planów i opatrzone są sporą ilością detali. Zadziwiająca wręcz jest precyzja, z jaką artysta, przy użyciu minimalnej ilości cieni, potrafi otworzyć perspektywę i swobodnie kontrastować duszność ciasnych pomieszczeń z wszechogarniającą swobodą otwartych przestrzeni. Pojedyncze strony czy panele, są wręcz majstersztykami komiksowej grafiki i widać w nich, że artysta w dużym stopniu został ograniczony przez realistyczną konwencję albumu. Na szczególną uwagę zasługują dwie strony otwierające, na których ukraińska chłopka przedziera się przez śnieżycę i rozszalałe stada kruków. Dynamika tych ilustracji mogłaby wprawić w zakłopotanie niejednego twórcę filmowego. Diametralnie odmienna jest stylistyka ostatniego kadru komiksu, w którym rozpryskujące się szkło i płynące ku nicości postaci uchwycone zostały w formie wiecznego bezruchu. Przeglądając najlepsze plansze komiksu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Boucq w Czarciej Mordzie zwyczajnie się marnuje. Niestety, z kiepskiego scenariusza nawet Kubrick nie zrobiłby arcydzieła. Pozostaje więc liczyć, że rysownik w przyszłości zdecyduje się jeszcze raz współpracować z Jodorowskym, bądź też innym scenarzystą, który pozwoli mu wznieść się na wyżyny kunsztu.
Mimo sporych ambicji, Czarcia Morda okazuje się zwykłym komiksowym czytadłem. Oczywiście i dla takich albumów jest na rynku miejsce, a nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie oczekiwał, że na łonie komiksowej muzy powstawać będą same arcydzieła. Kiedy jednak podobne wydawnictwa ukazują się na łamach serii takich jak „Plansze Europy” czy „Mistrzowie Komiksu”, musi budzić to sprzeciw. Gdyby Czarcia Morda sygnowana była szyldem „Sztampa Europy” czy „Wyrobnicy Komiksu” możną było by po nią sięgnąć, przeczytać, pokiwać głową i szybko zapomnieć. Ot, jeden album z setek mu podobnych, gdzieś pomiędzy nowymi „Thorgalami” a „Falką”. Rzecz jasna należałoby wtedy pozbawić go wszystkich wątków wykraczających poza czystą intrygę szpiegowską. W konsekwencji i komiks czytałoby się lepiej, a i niedosyt byłby mniejszy. Tak się jednak nie stało i Czarną Mordę odbieram jako pierwsze poważne potknięcie Egmontu w tej linii wydawniczej. Cóż, raz może zdarzyć się każdemu.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach serwisu Aleja Komiksu.
Tekst pochodzi z 2009 roku.