31 maja w krakowskim klubie Żaczek odbył się koncert wchodzący w ramy wspólnej trasy polskiego songwritera Petera J. Bircha i islandzkiego bluesmana ET Tumasona. PRzed koncertem zdążyliśmy przeprowadzić z nimi krótką rozmowę.
Peter J. Birch
W chwili naszej rozmowy znajdujesz się na półmetku wspólnej trasy koncertowej z ET Tumasonem. Rozpoczęliście ją w Warszawie występem w Radiu Luxemburg, w ciągu kolejnych kilku dni zdążyliście odwiedzić Aleksandrów Kujawski, Kikół i Dąbrowę Górniczą, dziś zaś gościcie w Krakowie. Jakie są Twoje dotychczasowe wrażenia z trasy?
Jak najbardziej pozytywne. Przez ostatnie pięć dni dużo się działo, z ET dogadujemy się świetnie, więc jest sympatycznie. Mieliśmy również kilka mniej przyjemnych przygód. Podczas koncertu w Kikole ET pękł jego szklany slide od gitary, a chwilę później struna, jedyna której nie miał w komplecie, tak więc w zasadzie nie mógł dalej grać koncertu. Dałem mu swoją gitarę, ale wiadomo, że to nie było już to samo, gdyż on gra na gitarze klasycznej, a ja na akustycznej. Zresztą, bez slide’u jego muzyka jest uboższa. Wczoraj z kolei, podczas koncertu w Dąbrowie Górniczej, zatruliśmy się zapiekanką. ET ciężko było wczoraj nie tylko śpiewać, ale i funkcjonować. Sam czułem się „w miarę”, choć nie było jakoś rewelacyjnie, ale dzisiaj jest już tragedia totalna. Tak więc, jak widać, nie obyło się bez niespodziewanych wydarzeń.
Zatrucie zapiekanką to taka niezbyt rock’n’rollowa przygoda (śmiech).
Faktycznie. Niezbyt rock’n’rollowa (śmiech). Ale prawdziwa.
Trasa ta musi być dla Ciebie – przynajmniej pod kilkoma względami – nowością. Choćby dlatego, że w całości przebiega ona pod znakiem dwóch muzyków, podczas gdy uwcześnienie zdarzało się, byś kilka kolejnych koncertów grał z tą samą osobą lub tym samym zespołem.
Rzeczywiście. Zdarzało mi się co prawda zagrać dwukrotnie, czy nawet trzykrotnie, z tym samym zespołem, ale było to w odstępie jakiegoś czasu. Były to zresztą pojedyncze koncerty, nie zaś regularna trasa. Tak naprawdę właśnie to jest moja pierwsza trasa koncertowa, podczas której codziennie odwiedzam nowe miejsca i w nich występuje. Właściwie tylko supportuję ET Tumasona. Początkowo miała to być jego solowa trasa, jednakże Bartek „Borówka” uznał, że dokooptowanie mnie będzie dobrym pomysłem. Dzięki temu razem koncertujemy i jest naprawdę sympatycznie.
Zastanawia mnie, w jaki sposób dogadujecie się razem na scenie, zważywszy na to, że poruszacie się po odmiennych muzycznych ścieżkach. Ty uprawiasz songwriting, tak więc Twoje występy – niejako z definicji – są bardziej wyciszone, ET natomiast nie tylko gra bluesa, ale i słynie z żywiołowych koncertów.
Jest tak rzeczywiście. Myślę jednak, że jest to ciekawe dla słuchaczy, którzy przychodzą na nasze koncerty. Pojawiam się na scenie jako pierwszy i gram spokojne utwory, a później pojawia się ET, który kończy wieczór energetycznymi bluesowymi kawałkami. Tak więc, w pewien sposób uzupełniamy się.
Podczas trasy promujesz swoją debiutancką, czteroutworową EP-kę „In My Island”. Nagrałeś ją w należącym do Przemysława „Perły” Wejmanna studio Perlzazza. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Wybór tego studia był dla mnie oczywistą sprawą, ponieważ wcześniej nagrywałem w nim już EP-kę i płytę długogrającą ze swoim zespołem More Than Three. Płyta nie została jeszcze wydana, mam jednak nadzieję, że uda się to zrobić po wakacjach. EP-ka zatytułowana Octoberclock ukazała się na rynku w 2008 roku. Podczas sesji nagraniowej świetnie rozumieliśmy się z Perłą – było miło i profesjonalnie zarazem. Stwierdziłem więc, że skoro za pierwszym razem było naprawdę super, to chyba nie trzeba tego zmieniać.
Istnieją artyści, którzy – z różnych względów – na nagranie swej pierwszej płyty czekają po kilka, czasem nawet kilkanaście lat. Ty natomiast w wieku 19 lat masz na swym koncie dwie EP-ki i jeden album długogrający, zarejestrowany i czekający na wydanie. Jakie to uczucie?
Zaczynając grę z zespołem w 2007 roku, przystąpiliśmy do tworzenia naszych własnych utworów, później zaś do koncertowania. W pewnym momencie pojawił się nasz – a teraz także i mój – pomocnik, czy właściwie taki „dobry duch” – Marcin Lokś z mojego miasteczka – Wołowa. Zaproponował nam nagranie EP-ki u „Perły”, jeśli oczywiście będziemy zainteresowani i będzie nas na to stać. Podjęliśmy się tego i byliśmy strasznie zadowoleni, że możemy to zrobić tak profesjonalnie. Po prostu – mamy pewien zamysł, my za to płacimy, więc od nas tylko zależy, jak całość będzie wyglądać. To nie był żaden prezent, lecz inwestycja na przyszłość. Tak samo było w przypadku mojej solowej EP-ki. Chciałem coś nagrać, na szczęście się udało i jestem zadowolony.
Być może czytają nas podobni Tobie młodzi ludzie, posiadający własne zespoły lub grający solowo, których interesuje temat nagrania własnego materiału, kosztów związanych z realizacją płyty w profesjonalnym studio nagraniowym…
Na pewno wiele zależy od realizatora. Trzeba jednak powiedzieć, że są to dość spore koszty. Nie wiem, czy wypada mówić tu mówić o kasie, ale jest to troszeczkę pieniędzy. Zwłaszcza dla dziewiętnastolatka. Dzięki temu ma się jednak stuprocentową gwarancję zrobienia tego naprawdę profesjonalnie, bez żadnych wpadek czy obciachu.
Skoro już mówimy o Twoim zespole – trzeba przyznać, że są to rejony muzyczne odległe od tego, co prezentujesz jako artysta solowy. More Than Three jest bowiem zespołem rockowym, czy raczej indie-rockowym… Boję się użyć słowa „emo”…
Cóż… rzeczywiście jesteśmy kapelą emo i pewnie dla każdego, kto to przeczyta, będzie to jakaś masakra (śmiech). Niejednokrotnie już, kiedy mieliśmy zagrać koncert, ludzie myśleli, że wyjdziemy z trupimi czaszkami na koszulkach i grzywkami (śmiech). Tymczasem emo jest muzyką, która narodziła się w Stanach i rozwinęła – przynajmniej ten nurt, w którym staramy się obracać i z którego czerpiemy – na początku lat 90. i nie ma on nic wspólnego z tym, z czym emo kojarzy się teraz.
Istnieje sporo zespołów, które jeszcze – z grubsza – dziesięć lat temu same określały się mianem emo, teraz zaś wybierają określenia w rodzaju post-hardcore…
Tak, wiele zespołów rezygnuje z tej łatki. U nas to określenie zostało, chociaż zdecydowanie nie gramy muzyki, z którą hasło emo kojarzy się obecnie. Przecież to wszystko zaczęło się od sceny hardcore’owej, od Fugazi czy Sunny Day Real Estate, innej świetnej kapeli. Później wzorowały się na nich kolejne zespoły i wszystko ewoluowało. Zresztą – muzyki nie można szufladkować, ponieważ każdy artysta jest inny i na swój sposób wyjątkowy.
Dotychczas pojawiałeś się na jednej scenie z artystami takimi jak Tymon Tymański, SelFbrush, Iowa Super Soccer i Czesław Mozil. Wynik to całkiem niezły, tym bardziej, że na drodze „zawodowej” stawiasz dopiero pierwsze kroki. Powiedz proszę, czy posiadasz jakieś marzenie, związane ze wspólnym występem z innym muzykiem.
Jeśli chodzi o jakiegoś songwritera, chciałbym zagrać u boku takich artystów jak Damien Jurado, Bon Iver czy Damian Rice. No, jest tego trochę. W zależności do humoru (śmiech). Jurado jest jednak dla mnie największą inspiracją.
Na koniec chciałbym zapytać o Twoje najbliższe plany, zarówno koncertowe, jak i wydawnicze. Być może masz już pomysł na pierwszy pełnowymiarowy solowy krążek?
Staram się cały czas być aktywny i myśleć nad nowymi rzeczami. W zasadzie mam trzy projekty, którymi się zajmuję. Zespół More Than Three funkcjonuje teraz – powiedzmy – dość ostrożnie, ale mamy nadzieję wrócić do porządnego koncertowania. Jeśli chodzi o moją działalność solową, to koncertuję całkiem sporo. Jest również zespół punkowo-hardcore’owy o nazwie Jazz Brown, który założyłem z moim kolegą. Jak widać, staram się obracać w tych stylistykach, które bardzo mi się podobają. Co do planów wydawniczych – mam nadzieję, że po trasie wezmę się za pracę nad aranżacją nowych utworów, później zaś za ich nagrywanie. A kiedy to nastąpi? Być może wiosną. Zobaczymy jak to się potoczy.
Dziękuję za rozmowę.
ET Tumason
Masz za sobą pierwszą połowę swej polskiej trasy koncertowej, w której towarzyszy Ci Peter J. Birch. Powiedz proszę, jakie są Twoje dotychczasowe wrażenia z trasy.
Bardzo dobre. Jest to moja czwarta trasa koncertowa w Polsce, dlatego trudno powiedzieć, żebym doświadczał czegoś nowego (śmiech). Pierwszy raz odwiedziłem wasz kraj w lutym ubiegłego roku, natomiast ostatni raz dokładnie rok później. Największą różnicą jest oczywiście to, że nie jestem na trasie sam, z Bartkiem i samochodem, ale w występach towarzyszy mi Piotr. To bardzo miły gość. Lubię go.
Czy konieczność dzielenia sceny z innym artystą wpływa w jakiś sposób na Twoje występy? Pytam, ponieważ Piotr porusza się w formule songwritingu, tak więc jego koncerty są spokojne, wyciszone, wręcz melancholijne, Ty natomiast grasz bluesa. Mało tego – masz reputację prawdziwego zwierzęcia scenicznego, a Twoje występy zwykle określa się jako żywiołowe, spontaniczne, energetyczne, czasem nawet dzikie. Czy odczuwasz potrzebę tonowania Twojej części koncertu, tak by dostosować go do ją do Piotra, znaleźć z nim wspólny muzyczny mianownik? A może postrzegasz wasze występy jako – mówiąc górnolotnie – niezależne byty?
Postrzegam je jako niezależne od siebie. Nie odczuwam potrzeby tonowania moich występów. Jeżeli już mam wprowadzać w nich jakieś zmiany, to – wręcz przeciwnie – uważam, że na zasadzie kontrastu powinny one być bardziej żywiołowe, czy właśnie – dzikie (śmiech).
Porozmawiajmy przez chwilę o islandzkiej muzyce. Od razu zaznaczam, że nie mam tu na myśli waszego głównego narodowego produktu eksportowego – czyli Björk – chociaż czasami można odnieść wrażenie, że w świadomości mieszkańców innych krajów dzierży ona monopol na waszej scenie.
Tak, czasami można odnieść takie wrażenie. Wynika to jednak z tego, że ona zrewolucjonizowała całą naszą muzykę. To właśnie dlatego jest tak znana na świecie i Islandia – a właściwie islandzka muzyka – kojarzy się właśnie z nią.
Przyznam szczerze, że nie jestem szczególnie zaznajomiony z tematem islandzkiej sceny muzycznej. Kiedy próbuję ją sobie wyobrazić, moje skojarzenia obracają się głównie wokół klimatów około-rockowych. Znam zespoły takie jak Sigur Rós, noise’owy Minus, czy stoner-metalowy Brain Police. Wiem też, że prężnie działa ta druga – pop-rockowa – strona, reprezentowana przez kapele takie jak AMPOP. Z zespołów rekrutujących się z innych muzycznych nurtów na myśl przychodzą mi tylko fenomenalny funkowy Mezzoforte i jazz-funkowy Jagúar. A do czego zmierzam tym przydługim pytaniem? Poza Bubbim Morthensem nie potrafię wskazać innych islandzkich artystów grających bluesa, bądź też nawiązujących do niego w swej twórczości. Dlaczego więc Ty zdecydowałeś się na to, by grać taki rodzaj muzyki? Skąd się to wzięło?
Nie jest do końca prawdą, że w Islandii nie ma artystów grających bluesa. Tacy oczywiście istnieją, choćby KK, czyli Kristján Kristjánsson. Z młodszych muzyków będzie to na przykład Johnny Stronghands, który jest w moim wieku i podobnie jak ja gra delta bluesa. Faktycznie jednak, nie jest to najpopularniejszy u nas gatunek muzyczny. A dlaczego ja się z nim związałem? On był zawsze blisko mnie, towarzyszył mi od samego dzieciństwa. Kiedy dorastałem, moi rodzice słuchali bluesa. Właściwie nie tylko, ponieważ słuchali różnych rodzajów muzyki, ale to właśnie blues przykuł moją uwagę. Słuchałem wtedy takich artystów jak „Fats” Waller, „Mississippi” Fred McDowell czy Robert Johnson. Przyznam jednak, że przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy z tego, że sam chcę być muzykiem bluesowym. To przyszło nagle, cztery lata temu.
Wydajesz się być artystą skoncentrowanym przede wszystkim na koncertach, których grasz całkiem sporo w rożnych krajach Europy. Powiedz proszę, czy masz jakieś plany dotyczące wydania materiału studyjnego? O ile mi wiadomo istnieje tylko jedno wydawnictwo, na którym znaleźć można Twoje utwory.
Koncertowanie i – ogólnie – granie muzyki jest moim priorytetem. Nie oznacza to jednak, że nie planuję nagrywać płyt. Jak do tej pory wydałem jeden album z nagraniem koncertowym, a przynajmniej jeden, który jest dostępny. Nagrałem bowiem i drugi krążek, on jednak jeszcze się nie ukazał. Wynika to z tego, że moja wytwórnia płytowa – niemiecka 8MM Musik – kontraktuje obecnie wielu nowych artystów, więc chwilowo odstawili mnie na boczny tor (śmiech). Nie mam z tym jednak najmniejszego problemu, ponieważ wiem, że album ten – prędzej czy później – ukaże się na rynku. Miałem już okazję przesłuchać surowego materiału z tego wydawnictwa i muszę powiedzieć, że jest on naprawdę niezły (śmiech). Jego produkcją zajął się Anton Newcombe, który zawsze wykonuje świetną robotę.
Twoja polska trasa koncertowa kończy się 6 czerwca. Czy masz już jakieś plany na później?
Tak. Po zakończeniu trasy mam zamiar wybrać się do Pragi na trzy, może cztery dni. Chcę odwiedzić znajomych, zrelaksować się. Nie jest to wyjazd zawodowy – nie będę tam koncertował. Później wracam do Kopenhagi, gdzie obecnie mieszkam. Na pewno dam jeszcze jeden koncert w czerwcu, potem nie mam zaplanowanego nic do końca sierpnia, kiedy to wystąpię w ramach duńskiego Tønder Festival.
Dziękuję za rozmowę.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu GoCity.pl.
Tekst pochodzi z 2010 roku.