Muzyka to dwanaście dźwięków i nieskończona liczba ich kombinacji.
Przed trzema miesiącami światło dzienne ujrzał długo oczekiwany debiut Prząśniczek – „Pokolenie Wigry III”. Nim do tego doszło, przez czternaście lat działaliście w podziemiu, wydaliście trzy materiały demo (dwa materiały demo i jedną EP-kę – by być ścisłym) i zagraliście pokaźną liczbę koncertów. W światku polskiej muzyki alternatywnej byliście więc już dość rozpoznawalni, a wasza historia na pewno nie wpasowuje się w szablon: „pojawili się znikąd, ich twórczość znana był tylko ich matkom i przyjaciołom, wchodzą do studia i nagrywają płytę”. Czy mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom historię powstania waszego pierwszego – i mam nadzieję, że nie ostatniego – długogrającego krążka?
Na wstępie witam serdecznie czytelników portalu. Co do pytania, to początek rozmów na temat wydania oficjalnej płyty można datować na przełom roku 2005 i 2006. Niestety, różne czynniki – głównie perypetie ze studiem Tymona (jego przenosiny) – powodowały, że zaczęło się to niebezpiecznie przeciągać. Na początku 2008 roku postanowiłem, że płytę nagramy w Studio im. Toma Waitsa w Porażynie, w którym dwa lata wcześniej nagrywaliśmy demo. Miejsce (leśna głusza), sprzęt (głównie analogowy), atmosfera i podejście oferowane przez Szymona Swobodę (właściciela i realizatora) spowodowały, że był to jedyny słuszny wybór.
Nagrania rozpoczęły się trzeciego marca 2008 roku w klimacie budzącej się wiosny w miejscu, które powoduje, że zapominasz o pędzącym do nikąd świecie i opanowuje cię naturalna radość, spowodowana docierającym do twych uszu krzykiem pawi czy szumem wielkich dębowych konarów. Sesja trwała – z wieloma dłuższymi przerwani – do września 2008 roku. Gdyby z zsumować sam czas poświęcony na nagranie płyty to wyszło by tego z sześć tygodni, ale przerwy potrzebne były na złapanie dystansu i oddechu oraz dopracowaniu szczegółów brzmieniowo-aranżacyjnych.
Po procesach mixowo-masteringowych nastąpiła gehenna, spowodowana czynnikami, z którym spotkaliśmy się pierwszy raz. Jako że wydawnictwo jest oficjalne, trzeba wykonać wiele papierkowej i wręcz urzędowej pracy. Stąd też dopiero dziewiątego maja tego roku mogliśmy cieszyć się z debiutu.
Czternaście lat to kawał czasu. Podejrzewam, że niejeden raz dopadało was zwątpienie i pojawiały się pytania o sens dalszego grania. Tym bardziej, że z muzyką wykonywaną przez Prząśniczki ciężko przebić się na polskim rynku muzycznym. A może się mylę i przez te wszystkie lata nie zastanawialiście się nad tym, czy warto kontynuować projekt?
Momenty zwątpienia były nie raz, ale głównie spowodowane ludźmi, z którymi współpracowałem. Stąd też zmiany w składzie. Z oryginalnego składu jestem tylko ja i Gz grający na perkusji. Uważam, że siła musi tkwić w zaangażowaniu w zespół, a jak tu nie załamywać rąk gdy ktoś np. nie dysponuje swoim sprzętem (śmiech) lub zapomina swoich partii instrumentu na koncercie.
Z perspektywy czasu nachodzi refleksja, że dało by się to wszystko osiągnąć w krótszym czasie, ale metoda małych kroczków w ostatecznym rozrachunku daje większa frajdę oraz większy luz i dystans do rzeczywistości rynku muzycznego.
W końcu jednak wasz „debiut nie-debiut” trafił na półki sklepowe. Co więcej, „Pokolenie Wigry III” zbiera nader pochlebne recenzje. Jest to chyba najbardziej banalne pytanie jakie można zadać muzykowi, ale powiedz proszę: jakie to uczucie?
Na cóż, podczas golenia prężę klatę i myślę sobie: „Tak! Ja tego dokonałem!” (śmiech). Jest satysfakcja, ale głównie do przyjęcia postawy Zarei, jako podzięka w pokorze i jako silny bodziec do dalszego działania.
Czy poza satysfakcją, pełnoprawny album przyniósł wam jakieś wymierne korzyści? Nie pytam tu o zysk ze sprzedaży płyty, ponieważ – jak podejrzewam – przy tak niskiej jego cenie będą to sprawy groszowe. Z samej muzyki zresztą – o ile mi wiadomo – również nie żyjecie. Chodzi mi tu raczej o propozycje koncertów. Czy ich liczba od tego czasu wzrosła? A skoro już o koncertach mowa, jakie macie plany na najbliższe miesiące?
Co do sprzedaży płyt to rzeczywiście jest temat marginalny, niewielka promocja generuje niewielką sprzedaż. Fakt, że prowadzę własną firmę pozwala, mi na wolność w gospodarowaniu czasem, ale nie ukrywam, że chciałbym żyć z muzyki, bo to po prostu kocham.
Na razie głównym profitem może okazać się możliwość zagrania jeszcze większej liczby koncertów. Tak naprawdę to one są naszym żywiołem i szansą bezpośredniego dotarcia do nieoświeconych (tzn. nie wiedzących jeszcze, że pragną nas słuchać) odbiorców. Planowana jest na jesień trasa, jest już ustawione siedem terminów. Pozyskałem (prawdopodobnie, ponieważ rozmowy jeszcze trwają) tytularnego patrona medialnego trasy w postaci portalu MySpace. Mam świadomość, że jesteśmy już blisko, aby wskoczyć na swoja orbitkę, którą będziemy swobodnie krążyć po Polsce, zdobywając rzesze wiernych i uradowanych słuchaczy.
W naszym kraju z roku na rok wzrasta liczba organizowanych festiwali. Choć zdarzają się spektakularne wpadki – jak było to w przypadku ostatniego Hunter Festu – wzrasta również ich poziom. Czy jest jakaś impreza, na której szczególnie chcielibyście wystąpić?
Faktycznie wpadka z Hunter Fest była, rzekłbym, taka… polska. Z drugiej strony wiem, że nie jest łatwo zrobić taką imprezę, a zazwyczaj najwięcej narzekają i do powiedzenia mają ci, którzy nic nie robią.
Na pewno chcielibyśmy wystąpić na przyszłorocznym OFFie, fajne byłoby zahaczyć o Opener, Jarocin, a nawet Przystanek Woodstock. Problem z naszą muzyką jest taki, że dla metalowców jesteśmy zbyt łagodni, dla punkowców za jazzowi, dla jazzowców za śmieszni, dla alternatywnych za eklektyczni i tak dalej.
Ale wróciła mi nadzieja po czerwcowym koncercie Dwezilla Zappy w Stodole. Nie chodzi o porównania, bo to nie ta liga, ale wypełniona sala uświadomiła mi, że są jednak odbiorcy takiej eklektycznej muzyki. Są ludzie, którzy nie boją się odważnych, ułańskich wręcz, ruchów skoczka po szachownicy usłanej wszelakiej maści gatunkami muzycznymi. Liczę wiec, że poprzez koncerty i wspomniane festiwale (oczywiście jeśli dostąpimy zaszczytu zagrania) dotrzemy do swojej publiczności.
Rozwińmy wątek koncertów. Chyba każdy muzyk posiada marzenie o wspólnym występie z jakąś gwiazdą bądź swoim muzycznym autorytetem. Jak jest w Twoim przypadku? Obok kogo chciałbyś w przyszłości wystąpić?
Chyba nie mam takich marzeń. Wiesz mam już 38 lat (śmiech). Prędzej poznać, pojamować, porozmawiać. A z kim? Les Claypool, Tom Waits, Don Van Vliet, Władekfank i wielu, wielu innych. Hmm… W sumie mało ciekawe pytanie. Proponuję więc przejść do kolejnego (śmiech).
Wasza płyta ukazała się pod egidą Biodro Records. Jak to zwykle bywa w przypadku artystów związanych z tą wytwórnią, mówi się o was jako o artystach odkrytych przez Tymona Tymańskiego, jej właściciela. Stwierdzenie to jest jednak na tyle ogólne, że można pod nie podciągnąć niemal wszystko. Powiedz więc proszę, jakie były początki waszej współpracy?
Początek był ujmujący, bo Tymon ukląkł przed nami podczas wykonywania naszego – nie odkrytego jeszcze przez wielu – hitu o tytule : „Pewna część ciała ci w pewną cześć ciała”. Było to jakoś w marcu 2000, w łódzkim klubie Balbina, gdzie supportowaliśmy występ zespołu Dyliżans. Potem były spotkania, herbaty łyk i dyskusje po świt. Dał nam wiele siły do działania, w postaci takiego klepnięcia po plecach. Czasem mam wrażenie, choć nie widujemy się za często, że jest takim moim karmicznym bratem – dobrze się rozumiemy, mamy podobny wzrost, humor i zarost na klacie.
Przed sześcioma laty zorganizowaliście, zapraszając na niego między innymi właśnie Tymona, koncert „Zapparcie, czyli skutki uboczne jedzenia żółtego śniegu”. Również słuchając waszej muzyki, nie sposób nie zauważyć, że inspirujecie się dokonaniami Franka Zappy.
Zappa na pewno jest inspiracją, ale głównie w sposobie myślenia o muzyce i postawie wobec schematów, uprzedzeń i otaczającego nas śmiesznie urządzonego świata. Nie powiem, uwielbiam jego muzykę, świetnie ją rozumiem, a po przeczytaniu paru książek biograficznych podziwiam jego postawę w branży i światopogląd na rzeczywistość. Ale Zappa też nie wymyślił koła. Też inspirował się czy to Varese, Strawińskim czy doo-woopem i tak jak my prządł swój materiał z różnych nitek, starając się temu nadać własny charakter. Tu następuje zbieżność. Prząśniczki nie ograniczają się muzycznie i staramy się, aby wszystkie furtki były otwarte, bo nigdy nie wiadomo, do którego ogrodu muzycznego wejdziemy za chwilę.
Która z płyt Zappy jest ci najbliższa? A którą uważasz za najlepszą? Czy w ogóle taka istnieje?
Najbardziej podoba mi się początek działalności pod szyldem M.O.I ., a potem solowe płyty z lat 1969–1975. Najlepsza? Ciężko. Proponuję sześciopak – „Uncle Meat”, „We’re Only in It for the Money”, „Hot Rats”, „Waka Jawaka”, „Overnite Sensation” i „Broadway the Hard Way”. Na każdej są kompozytorsko–wykonawcze perły, które będą świecić blaskiem do końca tego świata, czyli do dnia 21.12.2012 (śmiech).
Jeśli już mowa o muzycznych inspiracjach. Kto poza Zappą?
Początek działalności Prząśniczek mocno inspirowany był Primusem. Lubię też Rush… W ogóle w triach jest niesamowita potęga, weźmy na przykład The Police czy No Means No. Sporo wniosła też muzyka Kobonga, King Crimson z Adrianem Belewem i Kur. Tak czy siak, muzyka to tylko – i aż – 12 dźwięków w różnych konfiguracjach, plus kombinacje rytmiczne, co daje nieskończoną możliwość dla kompozycji.
Inspiracje inspiracjami, każdy muzyk słucha jednak czasem płyt i artystów, do których w swej twórczości się nie odnosi, bądź też której wpływy stanowią w niej margines. Tak więc: czego prywatnie słucha Suavas?
Różne różności. W kolejności przypadkowej, stan na lato 2009 będzie to: Jimi Tenor – „Beyond the Stars”, Buddy Rich Big Band – „West Side Story”, The Police – „Synchronicity”, Dr. Zoygbergh – „Hand Made Song”, Little Computer People – „Little Computer People”, The Raconteurs – „Broken Boy Soldiers, Dick4Dick – „Grey Album”. Oprócz tego dyskografia Lecha Janerki, którą łykam w całości (śmiech) i wszystko co nagrała Jan Terri. Poza tym morza szum, ptaków śpiew, naturalny soundtrack ziemi.
A pozostali członkowie zespołu?
Tak pokrótce – słyszałem o zachwytach nad najnowszym Behemothem, poza tym Mats&Morgan, Enter Shikari, Meshuggah, klimaty funkowe i – znowuż – Zappa.
Wróćmy jeszcze na chwilę do postaci Tymona Tymańskiego. A przynajmniej – poniekąd. Przed dwoma bodaj miesiącami pojawił się na jego blogu wpis, w którym to, reklamując waszą płytę, jak również „Miłośnij” Bajzla i „38:06” Sensorrów, nie szczędził krytycznych uwag pod adresem telewizji i sytuacji na polskim rynku muzycznym. Ubolewał nad popularnością programów typu „Taniec z gwiazdami” oraz o planach ściągnięcia z ramówki jego „Łossskotu”, ze względu na jego nadmierną „offowość”. Powiedz jak Ty postrzegasz współczesną scenę muzyczną? Czy również widzisz ją w tak ciemnych barwach?
Tymon poruszył ważny problem, może niekoniecznie chodziło o popularność programów typu „Ktoś śpiewa coś”, bo gawiedź musi mieć swoje igrzyska, ale o to, że nie ma nic w zamian dla równowagi i ludzie, chcąc nie chcąc, wybierają nie absorbującą rozrywkę.
Problem, mam wrażenie, związany jest z sytuacją gospodarczą, frustracją ludzi, brakiem czasu na wychowanie dzieci, na życie. Ciekawy jestem co byłoby, gdyby realnie minimalna płaca przeciętnego Kowalskiego w Polsce wynosiła np. 4000 zł. Czy wzrosło by zainteresowanie „głębszą” sztuką, życiem kulturalnym? Ludzie nie zgłębiają życia. Wszystko przemyka im po łebkach, bo stali się niewolnikami rat, czynszów, gazetek reklamowych i innych niepotrzebnych pierdół.
W sumie pytanie dotyczyło sceny muzycznej, ale obraz jest dokładnie taki sam – ładnie opakować, szybko sprzedać. Potęga minimalizmu.
W świecie alternatywnej muzyki i podziemnego grania bytujecie już – jako się rzekło – 14 lat. Jak z perspektywy czasu oceniasz zachodzące w nich zmiany? Oczywiście nie chodzi mi o to byś odnosił się do całego rynku muzycznego. Ograniczmy się do Twojej parafii – ogólnie pojmowanego rocka alternatywnego. Nagrywanie płyt, organizowanie koncertów, czy w końcu to niemal mityczne „wybicie się” – muzykom przychodzi to teraz łatwiej, czy też trudniej? Z jednej bowiem strony w dominujących mediach alternatywie nie poświęca się zbyt wiele miejsca, a jeżeli już, to raczej tuzom tej sceny. Z drugiej jednak mamy Internet, MySpace, YouTube, darmowe programy pozwalające na rejestrowanie i miksowanie muzyki, co sprawia, że muzykom chyba łatwiej dotrzeć do potencjalnych odbiorców.
Co do zmian, jest na pewno łatwiej niż kiedyś. Potęgą jest Internet i portale, o których wspominasz. Istnieje możliwość bezpośredniego dotarcia do słuchacza, łatwiej można zaistnieć
Ale jest druga strona medalu. Teraz każdy może być „artystą”, bo umie jako tako obsłużyć Fruity Loops. Spada wartość wykonawcza. Zaskoczeniem in minus był dla mnie poziom, jaki zaprezentowali niektórzy z wykonawców, którzy wystąpili na łódzkim festiwalu Łódź Alternatywa, czy ci, których występy transmitowała radiowa Trójka w ramach OFF Festiwal. Tu mój apel: nie dorabiajmy otoczki sztuki do nieumiejętności posługiwania się instrumentami, czy nieudolnego, nafaszerowanego fałszami śpiewu! Naprawdę, nóż, a nawet siekiera, mi się otwierała w kieszeni i zastanawiałem się, czy aby rynkiem tak zwanym OFFowym, nie rządzą podobne mechanizmy, jak na tym OFFicjalnym.
Na zakończenie przygotowałem pytanie niemal wycięte z szablonu wywiadów dla dziennikarzy muzycznych: kiedy nowa płyta? Wiem, że w niecały rok po zakończeniu nagrywania materiału na debiut pytanie to jest mocno abstrakcyjne, lecz mam nadzieję, że na kolejny krążek nie będziemy musieli czekać kilkunastu lat.
Też mam taką nadzieję (śmiech). Realnie patrząc sądzę, że będzie to 2010. Chciałbym wydać w między czasie 3-4 utworową EP-kę z „Pewna częścią…” i z utworem, który przygotowujemy do filmu „Polskie Gówno”, który nakręcić ma Tymon Tymański. Poza tym dostałem propozycję skomponowania muzyki do animowanego filmu autorstwa Krzysztofa Niemczyckiego. Jest co robić, ale chcę jeszcze więcej…
Liczę więc, że wszystkie plany uda się zrealizować, a Prząśniczki na stałe wrosną w tę nie do końca żyzną glebę polskiej sceny muzycznej. Dziękuję za wywiad.
Również dziękuję. A czytelników zapraszam na nasze koncerty oraz zakupu płyty. Liczę, że nadchodzi Prząchomania (śmiech), która pozwoli naszym słuchaczom odnaleźć dystans do rzeczywistości i zasili ich w pozytywna dawkę dobrego humoru.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach (nieistniejącego już) portalu Netbird.pl.
Tekst pochodzi z 2009 roku.