Czerwona Sonja zasługiwała na lepszy film

Oj, zasługiwała Czerwona Sonja na lepszy film, zasługiwała. Bo to, co dostała, wygląda jakby od pewnego etapu (obstawiam 2019 rok) projekt pchano do przodu już tyko po to, by jakiś film zrealizować.

Jeśli śledziliście, choćby jednym okiem, doniesienia o pracach nad drugim filmem o Czerwonej Sonji, to wiecie, jaki był to pierdzielnik. Pierwsze wieści o projekcie pojawiły się w mediach w 2008 roku i od tego czasu w kolejnych doniesieniach zmieniały się nazwiska odtwórczyni głównej roli i osób mających film wyreżyserować – Robert Rodriguez, Simon West, Bryan Singer, Joey Soloway, aż w końcu padło na M. J. Bassett.

Już po samej liście nazwisk, które miały trafić na krzesło reżyserskie, widać, że początkowo był to projekt o dużym budżecie (obstawiam okolice filmu o Conanie z 2011 roku, tej samej firmy produkcyjnej), który chudł w oczach. Ostatecznie skończyło się na filmie zrealizowanym za orzeszki i kręconym w Bułgarii.

Czerwona Sonja z 2025 roku wygląda tanio. Co samo w sobie nie byłoby problemem, bo materiał źródłowy nie potrzebuje drogiego filmu. Temat można byłoby na spokojnie ograć jako łotrzykowską przygodówkę rozgrywającą się na rubieżach cywilizacji. I po części to zrobiono. Niestety, widać, że scenariusz był tworzony z myślą o większym budżecie i że, gdy padła decyzja, by zrealizować film za fistaszki, nie zrobiono odpowiedniej korekty kursu. W ostatecznym rozrachunku powstał film o walorach produkcyjnych taniego serialu, w którym znalazły się potwory, stolica imperium, arena gladiatorów – wszystko to wygląda źle. Ale nie to jest największym problemem Czerwonej Sonji, przynajmniej z mojej perspektywy.

Przede wszystkim, oglądając film, miałem wrażenie, że w trakcie prac nad nim usuwano kolejne strony scenariusza, aby zmieścić się w budżecie. I to nie na etapie jego przepisywania, lecz zdjęć. Postaci jest w Czerwonej Sonji sporo, ale wszystkie miałem w pompce, bo poza Sonją i dwójką głównych antagonistów właściwie tylko migają, a relacje między nimi (zwłaszcza Sonją i gladiatorami oraz gladiatorami między sobą) są ograniczone do minimum. A mowa o filmie, który trwa (i dłuży się) prawie dwie godziny.

Szkoda mi części osób zaangażowanych w ten projekt. Zwłaszcza wcielającej się w główną rolę Matildy Lutz (która zrobiła do niego atletyczną formę i starała się grać, na ile jej scenariusz pozwalał), Rhony Mitry (która ma tu może pięć minut czasu ekranowego) i Bassett (która, nim na początku ubiegłej dekady poszła w seriale i nieoglądalne akcyjniaki, miała na koncie trzy niezłe gatunkowce).

Słaby to film. Bardzo słaby. Szkoda tym większa, że jest tam gdzieś pogrzebane kilka niezłych pomysłów – programowe odejście od seksualizacji bohaterki, proekologiczna wymowa, szwarccharakter ze sporym potencjałem (niestety zmarnowanym, niedowieziony tak pod względem scenariusza, jak i aktorsko), przekornie wymykający się gatunkowym oczekiwaniom finał.

Dodatkowym czynnikiem pogrążającym ten film jest to, że jego kinowa premiera odbyła się w Rosji. Co sprawia, że jedyną moralną metodą jego obejrzenia jest jego spiracenie.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 28 sierpnia 2025 roku.

Dodaj komentarz