Podczas niedawnej prelekcji o amerykańskim kinie klasycznym sam się tak nakręciłem, że nieco później odświeżyłem sobie Zabójstwa przy Rue Morgue (Murders in the Rue Morgue, 1932, Robert Florey).
Nie napiszę, że jest to dobry film. Bo nie jest. Co nie oznacza, że nie warto po niego sięgnąć. Bo jest bardzo ciekawy. Z kilku względów.
Po pierwsze – ze względu na jego kontekst historyczny. Mianowicie – była to nagroda pocieszenia dla Beli Lugosiego i Roberta Floreya za to, że odsunięto ich od prac nad Frankensteinem (1931, James Whale). Co daje pole do spekulacji, co by było gdyby…
Po drugie – jest to dobre wprowadzeniem do tematu bardzo (ale to bardzo) luźnego adaptowania utworów Edgara Allana Poego przez wytwórnię Universal.
Po trzecie – to chyba najbardziej zadłużony u Gabinetu doktora Caligari (Das Cabinet des Dr. Caligari, 1920, Robert Wiene) film hollywoodzki. Przy czym jest to dług specyficzny – jakby ktoś stwierdził, że zrobi film „caligaryczny”, ale „normalny”, „dla ludzi”. Fascynujące.
Po czwarte – to arcyciekawy, a wręcz skrajny, przykład filmu, który mógł powstać w momencie, gdy tzw. kodeks Haysa co prawda już istniał, lecz jeszcze nie był przez branżę restrykcyjnie przestrzegany. Bo mamy tu do czynienia z historią (spoiler filmu sprzed blisko stu lat) o szarlatanie, który chce udowodnić słuszność teorii ewolucji… wstrzykując kobietom gorylą krew, by mogły zostać zapłodnione przez goryla. Tak, tak. Takie rzeczy w 1932 roku.
Poza tym film ma sporo fajnych patentów inscenizacyjnych. Znaczy – mise en scène robi tu momentami wrażenie uzasadniające użycie tego dość pretensjonalnego określenia. Po części robi to z tytułu wspomnianych caligarycznych inspiracji, po części ze względu na treść filmu.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 28 stycznia 2023 roku.