Kilka słów o filmie „Armia Brancaleone”

Z góry zaznaczam, że to, co znajdziecie niżej, nie jest (czy też – nie będzie, ponieważ w chwili, gdy piszę te słowa, tam jeszcze niczego nie ma) ani recenzją, ani nawet szczególnie przemyślanym wpisem. Bo piszę na gorąco, tuż po nocnym seansie, przerwanym pracą, co to jest po to, żeby pracować. A piszę na gorąco, żeby jak najszybciej podzielić się radością z odkrycia fajnego filmu.

Chociaż… „Odkrycie” nie jest słowem w tym przypadku do końca adekwatnym, bo o filmie po raz pierwszy usłyszałem dość dawno, a kilka miesięcy temu go sobie zorganizowałem. Ale jak to czasami bywa (być może macie podobne doświadczenia), zamiast od razu sięgnąć po coś, co dobrze rokowało, oglądałem jakieś knoty „na wieczór”. Muszę nauczyć się z z tym walczyć. Co jakiś czas mi się nawet udaje, po czym plan niemarnowania życia na filmowe pierdolety rozpływa się w powietrzu. Do następnego seansu, po którym stwierdzam, że nie ma co marnować życia na filmowe pierdolety i lepiej oglądać coś, co dobrze rokuje. Błędne koło. Ale do rzeczy.

W nocy w końcu obejrzałem włoską komedię historyczną Armia Brancaleone (L’armata Brancaleone aka The Incredible Army of Brancaleone aka For Love and Gold) z 1966 roku w reżyserii Mario Monicelliego na podstawie scenariusza Agenore Incrocciego i Furio Scarpelliego (duetu znanego jako Age i Scarpelli). I żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo jest to wspaniałe kino.

Zacznijmy od początku. Age i Scarpelli mieli pomysł, by zrobić film historyczny z akcją rozgrywającą się w średniowieczu, ale utrzymany w kontrze do produkcji hollywoodzkich osadzonych w tych realiach (czy raczej fantazjach na temat średniowiecza), do tego komediowy. Mamy więc brud, nędzę, przemoc, bohaterów (poza głównym, choć i w jego przypadku kwestia jest ciut bardziej złożona) wywodzących się z warstw ludowych oraz absurdalny humor wygrywający filmowe klisze i zromantyzowany obraz średniowiecza. Do tego sporą dawkę średniowiecznego kosmopolityzmu, bo scenarzyści, znając historię swego kraju, wygrali ówczesną wieloetniczność i wielokulturowość dzisiejszych Włoch.

Zaczyna się z wysokiego C, bo tuż po wspaniałej animowanej czołówce obserwujemy napaść na włoskie miasto przez bandę węgierskich rabusiów (przyznam, że ich tożsamość poznałem z opisów filmu, bo po samym wyglądzie byłem w stanie stwierdzić tylko, że byli jakimiś barbarzyńcami). Po wszystkim, za późno by ocalić mieszkańców, ale nie, by rozprawić się z maruderami, przybywa germański rycerz. Udaje mu się pokonać większość maruderów, ale… dwaj ocalali mieszkańcy wioski sprzymierzają się z ocalałym członkiem grupy, której ofiarą przed chwilą padli, by zgładzić i obrabować rannego rycerza. Taka to moralność!

Trójka zabiera fanty i odnajduje żydowskiego kupca, który, jako człek piśmienny, odczytuje im zrabowany akt inwestytury i sugeruje plan. Sprytny. Z aktu wynika, że dysponujący nim rycerz otrzyma we władanie zamek i miasto w Apulii, winnice, stada i inne bogactwa w regionie. Proponuje więc znalezienie jakiegoś rycerza-gołodupca, który uda się do Apulii, zgarnie inwestyturę i podzieli się płynącymi z niej zyskami z tą (już czteroosobową) grupą. I znajdują go. Jest to tytułowy Brancaleone.

I choć już wcześniej było zabawnie, to w momencie, w którym na ekranie pojawia się wcielający się w tę rolę Vittorio Gassman, robi się prześmiesznie. Gassman wybornie odgrywa rycerza bez majątku (którego przynależność do stanu rycerskiego jest zresztą cokolwiek dyskusyjna), który, prawdopodobnie ze względu na to, że nie może poszczycić się materialnymi wyznacznikami statusu, zinternalizował etos rycerski na jakieś 250%, pozostając przy tym łasym na wdzięki kobiet awanturnikiem (napięcie na linii kobieciarstwo – etos rycerski stanowi główny punkt jednego z segmentów filmu, ale szczegółów nie zdradzę). Aktor wspaniale odnajduje się, odgrywając bufonadę Brancaleone (która, paradoksalnie, wydaje się szczera) w kontrastujących z nią sytuacjach, wzbogaconą o zamierzoną przez scenarzystów parodię Mussoliniego (Brancaleone jest wszak, jak sam stwierdza, „duce” swojej kilkuosobowej armii obdartusów).

Oj, naklepałem już sporo znaków i widzę, że mógłbym naklepać ich jeszcze z trzy razy tyle, ale na tym poprzestanę. Jeśli macie do mnie zaufanie, to zróbcie sobie przyjemność i obejrzyjcie ten film. Jednak uprzedzam – choć to absurdalna komedia historyczna pożeniona z kinem awanturniczym, momentami jest bardzo brutalna (co samo w sobie stanowi temat na osobny wpis).

P.S. Przed chwilą zobaczyłem, że na Filmwebie w jedynej nitce komentarzy pod filmem jej inicjator stwierdza, że może się założyć, że Monty Pythoni wzorowali się na Armii Brancaleone, tworząc film Monty Python i Święty Graal. Nie wiem, być może, choć nie sądzę, ale widzę, skąd wzięło się to skojarzenie.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 29 sierpnia 2024 roku.

Dodaj komentarz