Co prawda miałem dziś w planach zrobienie hat-tricka z historii sztuki w komiksie, nawet miałem przygotowaną grafikę pod wpis, ale wpisowe plany się zmieniły.
Ponieważ uznałem, że muszę się z Wami podzielić wrażeniami z ponownego ponownego seansu Excalibura (1981, John Boorman). Seansu o tyle specyficznego, że z jednej strony fąfdziesiątego, ale z drugiej – pierwszego od bardzo dawna.
Uwielbiam ten film od czasów dziecięctwa i już wtedy widziałem go fąfdziesiąt razy (dzięki temu, że miałem go nagranego na kasecie), a później wracałem do niego przynajmniej raz na dwa lata. Tak gdzieś do trzydziestki. Później przestałem. Właściwie nie wiem dlaczego. W końcu jednak postanowiłem do niego wrócić, z grubsza dekadę od ostatniego seansu.
Przyznam, że miałem w związku z tym pewne obawy (co może tłumaczyć, dlaczego wróciłem do niego tak późno). Jak się okazało – były one zupełnie bezpodstawne. To wciąż wielkie kino. A raczej: Kino. A może nawet: KINO.
Powtórzę się – uwielbiam ten film. Całościowo i w szczegółach. Ale chyba najbardziej za ten kontrast pełnych płytowych zbroi (które działają w ten osobliwy sposób, że albo doskonale chronią przed ciosami, albo nie chronią wcale) z brudem, błotem i gównem. Bo przemawia do mnie myśl, że mit rodzi się w gównie.
I tak klepię sobie te znaki, a w głowie kiełkuje myśl, by obejrzeć Excalibura ponownie.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 26 października 2024 roku.