Na fali ostrożnego odświeżania sobie filmów, które ostatni raz widziałem tak dawno, że pamiętam tylko, że były, obejrzałem Egzorcystę III (The Exorcist III, 1990, William Peter Blatty). I mam w związku z nim pewną myśl. Zanim jednak do niej przejdę – akapicik wprowadzający.
Po seansie rzuciłem okiem na oceny filmu na Filmwebie i zaskoczyło mnie, jak negatywnie ocenili go moi znajomi, bo dominują wśród nich czwórki. A zaskoczyło, bo kołatało mi w zakamarkach pamięci, że film zbierał całkiem niezłe opinie, zwłaszcza w zestawieniu z drugą odsłoną serii. Albo więc jest to kwestia mojej filmwebowej banieczki, albo zawodzi mnie pamięć. No, nie ukrywam, że wolałbym tę pierwszą opcję. Ale nic to. Bo do czego zmierzam – film mi się podobał. Szczerze, nieironicznie, nieprowokacyjnie. Wiadomo – mógłby być lepszy, ale ogólnie jestem z seansu zadowolony.
Dobra. Skoro to mamy załatwione, wrócę do myśli, o której wspominałem. A jest ona taka, że filmowi najbardziej szkodzi to, że jest częścią serii. I nie chodzi mi nawet o tę zupełnie niepotrzebną scenę egzorcyzmów, doszytą na siłę na polecenie producentów, wbrew pierwotnym intencjom reżysera i autora literackiego pierwowzoru w jednej osobie.
Nie. Chodzi o całokształt. Bo, umówmy się, związki z oryginalnym filmowym Egzorcystą (The Exorcist, 1973, William Friedkin) są tu, no, właściwie po to, żeby były (i zarówno film, jak i powieść, powstała zresztą na podstawie scenariusza niezrealizowanego filmu, mogły funkcjonować jako sequel) i spokojnie można było zrobić z tego samostojącą historię o podstarzałym, zgorzkniałym detektywie, który przez długie lata służby naoglądał się rzeczy, które sprawiły, że widzi w otaczającym go świecie niemal widocznie zło, i jego wieloletniej przyjaźni z duchownym, który również naoglądał się rzeczy i sam czasami wątpi, lecz próbuje przekonać detektywa, że świat nie jest zły, zabierając go co pół roku na seans równie wiekowego co oni filmu To wspaniałe życie (It’s a Wonderful Life, 1946, Frank Capra).
W moim odczuciu film nie straciłby wówczas nic, a sporo by zyskał. Przede wszystkim nie miałby tej nieszczęsnej trójki w tytule, sugerującej, że mamy do czynienia z odgrzewanym kotletem i próbą kapitalizacji popularności i uznania, jakimi cieszył się film sprzed niemal dwóch dekad. Co więcej – próbą podjętą już raz, do tego, w powszechnym przekonaniu, z kiepskim skutkiem. Gdyby film Blatty’ego był samostojący, nie musiałby mierzyć się z oryginalnym Egzorcystą, który wysoko postawił poprzeczkę, ani nie ciągnąłby się za nim kłopotliwy bagaż drugiej odsłony serii (bo zakładam, że sporo potencjalnych widzów może skreślać film z tego właśnie względu). Z oryginałem zresztą mierzyć się wcale nie musiał, bo są to dwa zupełnie różne filmy – przynajmniej w tych momentach, w których Egzorcysty III nie podpina się bezpośrednio pod Egzorcystę. A te momenty, w których się to robi, wypadają w filmie Blatty’ego (czy raczej: w filmie producentów) najgorzej.
Choć więc po seansie byłem zasadniczo ukontentowany, to oczyma wyobraźni widzę film, który nosiłby tytuł Legion (jak powieść, na podstawie której powstał), nie miałby bezpośrednich związków z Egzorcystą i cały byłby utrzymany w tym oniryczno-schizowym klimacie najlepszych momentów „Egzorcysty III”. Momentów takich, jak scena snu porucznika Kindermana, z której pochodzą poniższe kadry.
Na marginesie – w scenie pojawiają się Samuel L. Jackson i Fabio, ultymatywny model męski początków lat 90. XX wieku.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 30 grudnia 2020 roku.