Nie jestem miłośnikiem Bollywoodu. Tamtejsze produkcje oglądam rzadko, a jeszcze rzadziej mi się podobają. Kiedy jednak w jednym z odcinków podcastu platformy FlixClassic Polska usłyszałem o filmie Płomienie (Sholay, 1975, Ramesh Sippy), stwierdziłem, że muszę go obejrzeć. No bo, proszę Was, bollywoodzki współczesny western z lat 70. ubiegłego wieku? Jak mógłbym tego nie zrobić?
I jest to western jak się patrzy. Jego twórcy wspaniale przełożyli konwencje gatunku na realia indyjskie. Główny punkt odniesienia stanowią tu westerny amerykańskie, ale czuć także echa spaghetti westernu, zwłaszcza w podejściu do przemocy. Właściwie to nawet nie tylko echa, bo choć główny wątek fabularny stanowi ewidentne zapożyczenie z Siedmiu wspaniałych (The Magnificent Seven, 1960, John Sturges), to w filmie sparafrazowano również „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (Once Upon a Time in the West, 1968, Sergio Leone). W jednej ze scen – bardzo wiernie, w innej – cudownie kreatywnie, czyniąc użytek z formuły filmu masala, a konkretnie jej musicalowego aspektu.
Pamiętacie tę retrospekcję w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, w której szwarccharakter zmusza bohatera do podtrzymywania na barkach jego wiszącego na stryczku starszego brata, wkładając mu do ust harmonijkę i mówiąc, że tak długo, jak będzie grał, jego brat będzie żył?
No to w Płomieniach przywódca bandziorów mówi ukochanej jednego z głównych bohaterów, że przeżyje on tak długo, jak dziewczyna będzie tańczyć. Ta zaś zaczyna tańczyć. I śpiewać. O tym, że będzie tańczyć tak długo, jak długo będzie tliło się w niej życie. I jak to jest wspaniale zaaranżowane!
A moment, w którym bandziory rozbijają jej pod stopami butelki, urywa się muzyka, zaś bohaterka patrzy na szkło, herszta bandy, mężczyznę trzymającego na muszce jej ukochanego i na niego, po czym wraca do tańca i śpiewu, stąpając po tym szkle, to jest, kurde bele, KINO.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 12 maja 2024 roku.