Co (sądzę, że) Peter Bogdanovich robi w swoim filmie z „Narodzinami narodu”

Podczas prelekcji poświęconej początkom Hollywood i amerykańskiego systemu studyjnego opowiedziałem co nieco o Narodzinach narodu (The Birth of a Nation, 1915, D. W. Griffith), a w celu zilustrowania mechanizmów funkcjonowania amerykańskiej branży filmowej w epoce kina niemego posłużyłem się fragmentami Ktoś tu kręci (Nickelodeon, 1976, Peter Bodganovich).

Narodziny narodu i status, jaki osiągnął David Wark Griffith w ramach ówczesnego świata filmu, są zresztą bardzo istotne dla fabuły i wymowy Ktoś tu kręci. Do tego stopnia, że Bogdanovich odtwarza w filmie premierowy pokaz Narodzin narodu (jeszcze pod tytułem The Clansman) w Kalifornii i umieszcza na nim swoich bohaterów.

I tutaj dzieją się ciekawe rzeczy.

Zacznijmy od postawienia sprawy jasno – Narodziny narodu to arcydzieło, ale arcydzieło skrajnie rasistowskie, które przyczyniło się do odrodzenia Ku Klux Klanu i do klimatu USA lat 70. XX wieku pasowało dość średnio. I sądzę że Bodganovich doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jak również z tego, że większość ówczesnej widowni Narodzin narodu raczej nie znała, a przynajmniej filmu nie widziała. Dlatego celowo przekłamał jego fabułę.

Chcąc zachować historyczną akuratność, od tytułu The Clansman Bodganovich nie mógł uciec. Mógł jednak zasugerować, że film jest o czymś innym niż w rzeczywistości, a przynajmniej, że ma inaczej rozłożone akcenty. No bo…

Narodziny narodu składają się z dwóch części – pierwsza jest poświęcona wojnie secesyjnej, druga zaś okresowi rekonstrukcji i narodzinom Ku Klux Klanu, który ukazany jest jako pozytywna organizacja, niosąca pomoc białym południowcom cierpiącą pod butem carpetbaggerów i wyzwolonych czarnych. Obie części trwają mniej więcej tyle samo, zaś cały film mieścił się na 12 szpulach taśmy (co przy standardowej prędkości wyświetlania odpowiadało trzem godzinom projekcji). Nie jest to ciekawostka na marginesie, lecz rzecz o znaczeniu fundamentalna dla wyjaśnienia tego, co (moim zdaniem) zrobił Bogdanovich.

(Dalej będę pisał o czarno-białej wersji reżyserskiej filmu, kolorowa wersja kinowa prezentuje się w tym względzie nieco inaczej, ale clou myśli pasuje do obu).

Otóż w Ktoś tu kręci w scenie premierowego pokazu Narodzin narodu kamera dwukrotnie zagląda do sali projekcyjnej i możemy zobaczyć, jak obsługa projektorów odkłada kolejne szpule taśm z filmami – najpierw dziewiątą, po czym jedenastą. Po tym, jak szpula jedenasta zostaje odłożona, naszym (i zgromadzonych na pokazie widzów) oczom ukazuje się scena Narodzin narodu, w której oficer Konfederacji wraca do domu rodzinnego, a w progu wita go jego siostra. Następnie ukazana zostaje widownia, po niej napis „Koniec” na ekranie kina, później zaś następują wiwaty na cześć Griffitha ze strony osób obecnych na pokazie.

Sęk w tym, że scena powrotu oficera Konfederacji znajduje się nie w finale filmu, lecz pod koniec jego pierwszej części. A więc na szóstej szpuli. A nie dwunastej, jak sugeruje montaż.

W efekcie tego widz nieznający Narodzin narodu może mieć wrażenie, że film kończy się w chwili zakończenia wojny secesyjnej. Cała część poświęcona rekonstrukcji – w której w pełni ujawnia się rasistowski wymiar filmu Griffitha i gloryfikowany jest Ku Klux Klan – zostaje z jego wyobrażonej, konstruowanej przez Bogdanovicha i jego ekipę, wersji wyeliminowany.

Ma to pewne uzasadnienie w fabule, bo Ktoś tu kręci opowiada bowiem o wojnie w ramach branży filmowej, która kończy się w okolicach premiery Narodzin narodu, a pokój między Północą i Południem można przenieść na branżę filmową. Niemniej mam wrażenie, że Bogdanovich, włączając do Ktoś tu kręci ujęcia z numerami taśm, chciał wyeliminować wysoce problematyczny aspekt filmu Griffitha, konstruując jego złagodzony obraz jako produkcji, w której nawet jeśli elementy rasistowskie i gloryfikacja Ku Klux Klanu występują, to w stopniu marginalnym.

„Dlaczego miałby to zrobić?” – zapytacie. Ano dlatego, że w swoim filmie w ogóle nie problematyzuje kwestii rasistowskiego wymiaru Narodzin narodu, a jednocześnie wieńczy go obrazem widowni, która dzieło Griffitha entuzjastycznie oklaskuje. A myśl, że oklaskują rasistowski film i jest super – zwłaszcza jeśli jest niezamierzona – nie jest tą, z którą chciałoby się zostawić większość widowni w USA w latach 70. XX wieku.

Tak przynajmniej sądzę. Tak to widzę. Ale nie jestem pewien. Jeśli więc macie w tej kwestii odmienne zdanie, to wystawiam się na wirtualne bęcki, że nadinterpretuję.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 22 listopada 2022 roku.

Dodaj komentarz