Dobre kino śmieciowe a „Gymkata”

Ciężki jest czasem los konesera śmieciowego kina. Bo bywają filmy, których opisy i plakaty obiecują fajną śmieciową rozrywkę, ale same filmy tego nie dostarczają. Takim filmem jest dla mnie Gymkata z 1985 roku.

Bo jaki wspaniały tagline ma jego plakat! „Nowy rodzaj sztuki walki. Zręczność gimnastyki, zabójczość karate”. A zarys fabuły dorzuca do pieca – olimpijski mistrz gimnastyki zostaje zwerbowany przez amerykański wywiad do udziału w śmiertelnych zawodach, które odbywają się w (fikcyjnym) Parmistanie, by umożliwić USA budowę na terenie tego kraju infrastruktury programu Gwiezdne Wojny. Do tego w roli głównej występuje prawdziwa gwiazda gimnastyki, Kurt Thomas. A za reżyserię odpowiadał Robert Clouse, który dekadę wcześniej zrobił z Brucem Lee Wejście smoka. I film kręcono w Jugosławii. I na plakacie są jeszcze ninja. A obiegowa opinia głosi, że aktorstwo jest koszmarnie-uroczo złe.

Musicie przyznać, że wszystko to zapowiada smakowitego śmiecia. I bardzo zachęciło mnie do seansu, bo jakoś tak się złożyło, że nigdy wcześniej nie miałem okazji „Gymkaty” obejrzeć. Niestety, film nie spełnił nadziei, jakie w nim pokładałem. Z kilku względów, przede wszystkim jednak dlatego, że popełnia kardynalny grzech dobrego śmieciowego kina – jest okropnie nudny. Na plus odstaje tylko jedna scena, w której bohater musi przedostać się przez wioskę szaleńców, utrzymana w konwencji psychodeliczno-onirycznego horroru. Nie jest szałowa (Włosi zrobiliby ją w tym samym czasie lepiej), ale jest jakaś. A to, że ma się do reszty filmu jak black metal do reggae, tylko przemawia na jej korzyść, bo bierze z zaskoczenia. Cóż jednak z tego, skoro nim do niej dotrwałem, dwa razy uciąłem sobie drzemeczkę. Co w przypadku dobrego śmieciowego filmu jest nie do pomyślenia.

Szkoda. Wielka szkoda.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 30 kwietnia 2024 roku.

Dodaj komentarz