Ostatnio dumałem nieco nad kategorią „wpływowości” w refleksji nad filmem, jego krytyce i historii. Nie wiem, czy też tak macie, ale ja coraz częściej odnoszę wrażenie, że „wpływowość” jest często – zwłaszcza na poziomie potocznego mówienia czy pisania o kinie – utożsamiana z „wartościowością”. Wiecie – że ktoś ma na myśli to, że jakiś starszy film jest wartościowy czy wręcz wybitny, ale zamiast tego używa słowa „wpływowy”. I czasem taka osoba trafia, bo film faktycznie wywarł mniej lub bardziej wyraźny wpływ na innych twórców czy inne twórczynie. Często jednak spotykałem się z tym określeniem w odniesieniu do filmów, w przypadku których takie stwierdzenie jest w najlepszym razie dyskusyjne.
A żeby było ciekawiej, są przecież filmy, które okazały się bardzo wpływowe, nie tylko w odniesieniu do kina, ale także szeroko rozumianej kultury, lecz nie funkcjonują jako takie w szerszej świadomości.
Moim faworytem w tej kategorii jest hongkoński Mistrz latającej gilotyny (Du bi quan wang da po xue di zi, 1976, Jimmy Wang Yu), który co prawda cieszy się sporym uznaniem wśród miłośników i miłośniczek kina kopanego, ale nawet w tych kręgach funkcjonuje raczej jako tytuł sprawnie eksploatujący wcześniejsze pomysły niż stanowiący źródło inspiracji dla późniejszych twórców.
Tymczasem – i dałbym sobie obić twarz w obronie tego wzgórza – uważam, że jest to tytuł bardzo wpływowy, w wąskim rozumieniu tego słowa, bezpośrednio lub pośrednio inspirujący nie tylko późniejsze filmy sztuk walki, ale też (a właściwie: przede wszystkim) gry wideo. A konkretnie – turniejowe mordobicia jeden na jednego, te wszystkie Mortal Kombaty, Tekkeny czy Street Fightery.
W przypadku tej ostatniej serii można nawet wskazać na podobieństwa między dwoma postaciami, które trudno uznać za dzieło przypadku. Znacie Dhalsima, który zadebiutował w Street Fighter II? No to zobaczcie fragment Mistrza latającej gilotyny z pojedynkiem z udziałem jogina.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 18 marca 2022 roku.