Muszę sobie odświeżyć 451 stopni Fahrenheita Raya Bradbury’ego, ale nawet pamiętając książkę piąte przez dziesiąte znajduję ironicznym fakt, że doczekała się komiksowej adaptacji (z 2009 roku, stworzonej przez Tima Hamiltona). Do tego opatrzonej podtytułem „Autoryzowana adaptacja”. I wprowadzeniem samego Bradbury’ego.
Bo przecież Bradbury snuje w literackim pierwowzorze wizję świata, w którym zakazano książek, lecz komiksy mają się dobrze. Stoi to w niej otwartym tekstem – jedynymi publikacjami, które mają prawo funkcjonować w tym świecie, są branżowe czasopisma i komiksy właśnie. Bo książki są szkodliwe. Bo prowokują do myślenia. I mogą kogoś urazić. A komiksy nie. Bo są proste i służą wyłącznie rozrywce – nie są w stanie nikogo urazić, bo nie niosą żadnej głębszej myśli.
Równie, jeśli nie bardziej, ironicznym znajduję fakt, że tuż przed publikacją powieści, w której zawarł taką myśl na temat komiksów, Bradbury zezwolił wydawnictwu EC Comics na adaptowanie jego utworów. Oczywiście – za pieniądze. W ciekawych okolicznościach, o których chciałbym w niedalekiej przyszłości coś tu skrobnąć.
A skoro już piętrzę ironię, to podrzucę jeszcze jedną jej warstwę. Ironicznym znajduję również to, że prawicowcy pomstujący na polityczną poprawność i cancel culture często wynoszą na swe standardy lewicowego Orwella, choć w tym przypadku o wiele lepiej sprawdziłby się im Bradbury, który dosłownie pisze w 451 stopni Fahrenheita, że różne książki urażały różne mniejszości, więc jej palono. W sumie to ciekawe, dlaczego tego nie robią.
Na koniec mam dla Was fragment z polskiego wydania powieści z 1960 roku w przekładzie Adama Kaski. Nawiasem – zwróćcie uwagę na to, że przetłumaczył on „comics books” jako „książki z komiksami”, de facto wyprzedzając epokę ;).
Weźmy teraz mniejszości w naszej cywilizacji. Im gęściejsze zaludnienie, tym więcej mniejszości. Uważaj, żebyś nie dotknął czymś sympatyków psów, sympatyków kotów, doktorów, adwokatów, kupców, dyrektorów, mormonów, baptystów, unitarystów, potomków Chińczyków, Szwedów, Włochów, Niemców, teksańczyków, brooklińczyków, Irlandczyków, mieszkańców Oregonu czy Meksyku. […] Im większy jest twój rynek, Montag, tym mniej możesz się zajmować sprawami dyskusyjnymi, pamiętaj o tym! Wszystkie te drobne mniejszości mniejszości, na które trzeba uważać. Autorzy pełni złych myśli, zatrzaśnijcie swe maszyny do pisania! Autorzy zrobili to. Czasopisma stały się przyjemną mieszanką waniliowej tapioki. Książki, jak mówili ci cholernie snobistyczni krytycy, były jak brudne mydliny. Nic dziwnego, że nikt nie chce kupować książek — mówili krytycy. Lecz publiczność, wiedząc, czego jej potrzeba, wybierając szczęśliwie, pozwoliła przeżyć tylko książkom z komiksami. I trójwymiarowym czasopismom pornograficznym, oczywiście. I to byłoby wszystko, Montag. To nie przyszło od rządu. Początkowo nie było żadnego nakazu, deklaracji, cenzury. Nie! Technologia, eksploatacja masowa i nacisk mniejszości załatwiły całą sprawę. Bogu dzięki. Dziś dzięki nim możemy być szczęśliwi przez cały czas, wolno człowiekowi czytać komiksy czy pisma fachowe.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 4 kwietnia 2024 roku.