Kulisy literatury sensacyjnej według tygodnika „Świat”

A Wy co obwiniacie za złe dzieci i młodzieży chowanie?

Gry wideo? Horrory? Heavy Metal? Rap? Dungeons & Dragons? Filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem?

Na początku drugiej dekady ubiegłego wieku w Warszawie (i nie tylko) obwiniano za nie między innymi Sherlocka Holmesa.

W maju 1911 roku w tygodniku „Świat” ukazał się artykuł Stanisława Dzikowskiego poświęcony literaturze sensacyjnej, w którym dziennikarz już we wstępie do tekstu wiązał ją z przestępczością, po czym opisywał jej zdegenerowanych twórców, hurtowników i wydawców. A że takie czasy i miejsce, nie zabrakło również kaszualowego antysemityzmu.

Poniżej znajdziecie przedruk artykułu. W dwóch wersjach – tekstowej i skanów. Tym drugim warto się przyjrzeć, ze względu na ciekawe fotografie Mariana Fuksa.

***

Za kulisami „literatury” sensacyjnej

W ostatnich czasach poruszano niejednokrotnie szkody, jakie wyrządza, zwłaszcza w naszych smutnych warunkach, t. zw. „literatura” sensacyjna. Opinię publiczną bowiem poruszyły bardzo żywo dwa fakty szczególniejszego rodzaju. Oto w mieszkaniu Dłużniewskiego, osławionego przywódcy bandy łódzkiej, odkryto całą niemal bibliotekę, składającą się z tak zwanych „Sherlocków Holmesów”. A nim z pierwszego ochłonęliśmy wrażenia, już znowu doniosły nam dzienniki, że 16 letni Edward Tober dokonał ohydnego morderstwa pod wpływem „literatury” sensacyjnej. Te właśnie fakty skłoniły współpracownika naszego do nakreślenia kilku interesujących obrazów, bezpośrednio z życia czerpanych. Być może, iż rzuci to nieco światła na sprawę dość tajemniczą, o której pisano u nas dotychczas z dość odległego stanowiska.

Panowie autorzy.

W jednej z naszych najpopularniejszych cukierni, która już od lat wielu cygańskiej sławy używa, zbiera się co dnia, przy jednym i tym samym stoliku, towarzystwo dosyć dziwaczne.

Już zdaleka wywołuje wrażenie, zastanawiające zgryźliwością swych twarzy i niedbałym gestem lekceważenia, który przewija się przez wszystko. Nie podobna jednak przytem określać ich wspólną, ogólnikową miarą, albowiem w każdym z nich wyraża się odrębnie melancholijny los życia. Tylko może w przyblakłych oczach i sieci drobniutkich zmarszczek widać jednakowe u wszystkich zmęczenie.

Są to panowie, którzy „robią” trochę w dziennikarstwie, trochę w sporcie, trochę w humorze, przeważnie jednak „robią” w sensacyi…

Oto ich dziełem wszystkie prima aprilisowe niespodzianki, dodatki nad zwyczajne, bombastyczne broszurki, jednodniówki pseudo-satyryczne, a właściwie pamfletowe — ich dziełem niektóre „Tajemnice Warszawy” albo intrygujące „Pięć dni bez nogi” i wreszcie bomby grywane w ogródkowych teatrzykach, ich dziełem to wszystko, co w gwarze figlarnej nazwał ulicznik warszawski „bujdą na resorach”.

Dzień w dzień przychodzą owi panowie do popularnej cukierni, aby napić się czarnej, pomówić o interesach i dyskutować de publicis. Czasami wydarza się, że jeden lub drugi ubije szczęśliwie interes z „wydawcą” i złowi do ręki „wołów” kilkanaście — wtedy brany jest na stronę i zasypywany rozlicznemi ofertami, albowiem panowie owi rzadko „istnieją” w powszechnem posiadaniu gotówki.

Poza tem zachowują się z dystynkcyą i godnością wrodzoną, jako ludzie, którzy już z niejednego pieca chleb jedli i raz na wozie, a częściej pod wozem bywali.

A ludzie zdarzają się wśród nich rożni. Patrzcie!

Oto gentleman, w którego postaci widać wyraźnie wspomnienie lepszych czasów. Głowa rozpołowiona aż do karku strasznym przedziałem, wyblakłe, niebieskie oczy, szydercze spojrzenie i gest podupadłego właściciela stajni wyścigowych.

Obok zaś niego człowiek melancholijnie zaniedbany, o twarzy dziwnie smutnej. Niegdyś poeta o wybitnych zdolnościach, dziś odznacza się nienawiścią zwichniętego talentu, który fatalizm losu zepchnął w objęcia dziwacznego cynizmu i pogardy dla wszystkiego i wszystkich.

Tuż obok niego zasiadło indywiduum o twarzy zawziętej, złej i mściwej. Ten jest najniebezpieczniejszy! Kiedy bowiem tamci z uśmiechem lekceważenia spoglądają na sprawy ziemskie, on wierzy w swoje posłannictwo i swoje zadania, posiada nawet jakieś tępe doktryny, które propaguje w swych wydawnictwach pseudoliterackich.

Spogląda na niego z pewnym szacunkiem człowiek lat czterdziestu, roztyły burżuj w wyszarzałym tużurku i zielonym kapeluszu. Jest to grafoman wiecznie nienasycony, plaga wszystkich redakcyi, wydawca świstków ty godniowych, które zapisuje samodzielnie od początku do końca. Przez grzeczność tytułują go towarzysze „panem redaktorem”.

Do kompletu należy jeszcze czasami jakiś semicki wierszokleta, o chytrem spojrzeniu i kilku żółtodzióbych, początkujących literatów.

Panowie ci żyją wiecznie w atmosferze krwawej, pożądają rozruchów, morderstw, wielkich procesów kryminalnych, afer sensacyjnych. Wypadki nawet najstraszniejsze nie zadowalają nigdy ich pożądliwej wyobraźni. Mszcząc się za własne niepowodzenia, wymordowaliby chętnie całą ludzkość. Obserwując życie, cieszą się, kiedy widzą nikczemny rys bestyi ludzkiej, jest to bowiem dla jednych narkotycznym trunkiem zapomnienia, dla drugich przyjemnem podnieceniem chwili.

Nie należy jednak uważać ich za najszkodliwszych. Ci ludzie, noszący na sobie wieczne piętno nieporadności życiowej, nie umieją robić interesów naprawdę korzystnych. Skazani na pogoń za rublem, lekceważą nawet własne pomysły i zamiary. A zresztą ci podupadli „literaci” nawet w dziedzinie literatury sensacyjnej nie potrafili zdobyć sobie większego powodzenia. „Talent”, w który wierzą niezłomnie, narażony jest i tutaj na próby bardzo złośliwe.

To zaś, co piszą, niejednokrotnie nosi charakter mocno niezdecydowany. Wydarza się czasami, że w okropnych nonsensach i sensacyjnych ohydach plączą się jakieś echa dawnych usiłowań i zamiarów.

I dlatego wydawcy „literatury” sensacyjnej bardzo rzadko zwracają się do nich z poważniejszemi obstalunkami.

Panowie tedy owi rządzić się muszą własnym, nieszczególnym przemysłem, który nie ma nic wspólnego z kupiecką kalkulacyą.

Literatura sensacyjna jest dla innych kopalnią złota. Owi zaś podupadli panowie mogą być zaledwie dla szkiców niniejszych tłem groteskowem.

U największego hurtownika literatury sensacyjnej.

Począwszy od ulicy Świętokrzyskiej, po równoległych jej arteryach ciągną się długim sznurem podrzędne księgarnie i antykwarnie. I kiedy wieczorem na ulicach różnobarwne światła zapłoną, w ich oknach wystaw owych błyszczą refleksem jaskrawym tytułowe strony sensacyjnych powieści, widnieją zdaleka wielkiemi wypisane literami zachęcające napisy.

Po całem zaś mieście rozsiani przekupnie gazet, niemniej efektownie improwizują wystawy.

Są to jednak tylko poszczególne posterunki największego hurtownika warszawskiego.

Dziwnem zrządzeniem losu, hurtownikiem tym jest człowiek wyznania rzymsko-katolickiego, który zdołał do pewnego przynajmniej stopnia przezwyciężyć konkurencyę firm żydowskich. […] Posiadając doskonałą organizacyę handlową, jako organizator mniejszych hurtowników i kolportażu en gros, pan ten jest nie do przezwyciężenia. Dlatego też aspiracyi wydawniczych niema wcale, jego specyalnością w tym kierunku są sprzedawa ne na ulicach „Piosenki kabaretowe”, których najmniejszy nakład wynosi sto tysięcy egzemplarzy. Owa doskonała organizacya handlowa pozwala mu na szereg bardzo korzystnych spekulacyi, w których nie ryzykuje prawie nigdy, a zarabia olbrzymie sumy na samem tylko pośrednictwie.

Hurtownia ta leży na krańcu jednej z pierwszorzędnej ulic naszych. Niepozorna z zewnątrz, składa się z dwóch olbrzymich pokoi, zapełnionych doszczętnie literaturą sensacyjną. Na olbrzymich półkach, sięgających aż do samej powały, rozmieszczono setki tysięcy egzemplarzy kilku nowości sensacyjnych, mających obecnie największe powodzenie.

Biorę do ręki kilka zeszytów i czytam:

— „Józef Petrosino, pogromca Czarnej Ręki”, „Jack Teksas”, „Panna sklepowa czyli Dzieje kobiety upadłej” i naturalnie: „Przygody najsławniejszych ajentów policyjnych”.

Właściciel hurtowni, człowiek o twarzy pospolitej i chytrem spojrzeniu
małych oczek, objaśnia mnie:

— To są rzeczy, które idą najwięcej!

Powoli dowiaduję się szczegółów bardzo interesujących.

Przedewszystkiem: „Sherlocków Holmesów”, dziś nikt już nie wydaje.

— Jest starych dosyć — objaśnia mnie mój informator — sam Fiszer puścił w świat ze dwa miliony. A teraz jeszcze, po jego śmierci, zostało z pół miliona. Sprzedajemy stare. Mamy za to inne nowości.

— Kto to wydaje?

— Ano wydają warszawscy i zagraniczni. Tylko, że warszawscy nie umieją. Są tu tacy różni, co próbują. Jest jeden zecer, kilku żydków. Ale cóż, puszczą 20, 30 zeszytów , idzie dobrze, a tu przy czterdziestym już klapa.

— I tak chyba dosyć.

Mój rozmówca skrzywił się.

— To nie jest „jenteres”. „Jenteres” to jest 140 zeszytów i 100000 nakładu.

— U licha! — wołam w zdumieniu —ale któż to robi?

Twarz „hurtownika” przyoblekła się dyskretną mgławicą zazdrości.

— Jest taki, kiedyś żydek w chałacie z Walicowa… teiaz pan całą gębą. W Krakowie wydaje wszystko. O ten „Jack Teksas” jego, i „Petrosino”, i „Panna sklepowa” jego.

A pomocnik hurtownika, który przysłuchuje się za „ladą* naszej rozmowie, aż ręce niespokojnie załamuje i woła, jakby w zachwyceniu:

— Jak to, panie, idzie, jak idzie…

I rzeczywiście, podczas naszej rozmowy co chwila ktoś wpada, rzuca pieniądze i porywa całe stosy plugawej bibuły. Co chwila też wchodzi do sklepu trwożliwie chłopiec w uczniowskiej czapce i kładąc miedziaki szepce nieśmiało:

— Jack Teksas zeszyt 42.

Tym czasem przychodzi mi na myśl, aby zestawić ceny literatury sensacyjnej z cenam i tej… prawdziwej. Pomaga mi w tern „hurtownik”.

Rezultaty naszego rachunku są straszne! Jeden tom literatury sensacyjnej ze 100 zeszytów po 6 kop. kosztuje właśnie tyle, co kompletne wydanie dzieł Słowackiego, z sześciu tomów się składające. […]

— A przecie jaki tu papier, jaki druk, i kalkulacya też inna.

Nie pytam już więcej o nic, to mi wystarcza zupełnie.

A mój informator targuje tymczasem jakiś sensacyjny dodatek, który wyszedł przedwczoraj i nie „poszedł”.

— Wiele pan chce?

— Osiem za setkę!

— Sześć dam.

Wreszcie staje na siedmiu.

— Co pan z tern zrobi, przecież to już nieaktualne? — pozwalam sobie zauważyć!

— Ten pan wszystko sprzeda — odpowiada nieszczęsny wydawca.

A „hurtownik” sentencyonalnie do daje:

— Każdy ma swoich frajerów!

Król sensacyi.

Człowiek, o którym chcę mówić, już od lat kilku zalewa całą Polskę swem i strasznem i wydawnictwami. Jego romanse są równie poczytne w Królestwie Polskiem, jak i w Galicyi, jak w Poznańskiem. W ostatnich nawet latach próbował on podobno z powodzeniem eksportu do Ameryki.

Niegdyś ubogi chałaciarz, dziś zajmuje całe piętro na pierwszorzędnej ulicy, posiada jadalnię w stylu empirowym, a gabinet na sposób amerykański urządzony. Interesy swoje prowadzi systemem bardzo nowoczesnym, administrując nimi sam jeden przy swojem biurku.

Zresztą Warszawa jest tylko jego stacyą centralną. Wydawnictwa swoje, jak i pismo tygodniowe, które zawiera wyłącznie powieści sensacyjne, druku je zagranicą.

W wydaniach zeszytowych doszedł już do rekordowej cyfry 140. Używa w tym celu kruczków przedziwnych. I tak np. pewną seryę zeszytów rozdaje wszystkim za darmo, aby hojność swą przerwać w miejscu najbardziej interesującemu Pomysł ten do tej pory nie chybił jeszcze nigdy. Ludzie są wiecznie naiwni.

Aby pomówić z tym „królem sensacyi”, użyłem podstępu.

Przedstaw iłem mu się mianowicie jako przedsiębiorca, otwierający biuro dzienników w Łodzi.

„Znakomity” wydawca był bardzo niezadowolony z wizyty o tak późnej porze, (była to godzina 8-a wieczorem) Skoro jednak usłyszał słowo „interes”, poprosił mnie do swego wspaniałego gabinetu.

Kiedy opowiadałem mu, że pragnąłbym zawrzeć z nim stosunki handlowe i sprowadzić najbardziej poczytne wydawnictwa, on obserwował mnie przenikliwie i bystro.

Twarz jego uczyniła na mnie wrażenie w prost przejmujące. Ostre, semickie rysy pokrywała maska niepokojącej obojętności, a tylko koło ust, nad któremi czerniał wąs przystrzyżony, wisiał uśmiech tak okropnie szyderczy, że miało się ochotę wcisnąć go temu człowiekowi przemocą w gardło.

Wydało mi się bowiem, że jest to uśmiech człowieka, który jak pasożyt przeklęty, z pełną świadomością, opiera swoje istnienie na upadku moralnym nieszczęśliwego społeczeństwa.

Rozmawialiśmy dość długo. Mówił bardzo źle po polsku, ale robił wrażenie człowieka inteligentnego — może nawet za inteligentnego.

— Ja panu pokażę to, co idże najlepiej…

Zadzwonił, wydał dyspozycye i niebawem służący rozłożył przedem ną stos najohydniejszych wydawnictw zeszytowych,

— To wydają w Krakowie?—za pytałem.

— Za moje pieniądze — odpowiedział spokojnie.

Po chwili dodał znowu:

— To się teraz bardzo rozchodzi, najwięcej ze wszystkiego.

— Robi pan dobre interesy?

— Pcha się jako tako!

— A wszystko na tych sensacyach!

Spojrzał na mnie przenikliwie, jak by zaniepokojony tonem mojego głosu i po chwili zauważył spokojnie:

— Ja wydaję także dobre książki — z obrazkami…

— Ale na nich nie robi pan interesów?

Uśmiech zadrgał nowem szyderstwem w kątach ust.

— Wiadome, szmieczeidą zawsze najwięcy…

Ułożyliśmy potem warunki. Dwa ruble pięćdziesiąt za setkę!

— A po czemu sprzedają ci, co od pana kupują?

— Nie wiem, dają chłopcom to 3, to 4 kopiejki. Oni nie umieją kalkulować!

— A pan? — wyrwało mi się niechcąco.

Błysnął oczyma, pokrywając uśmiech zadowolenia.

— Ja kalkuluję!

***

***

Dane bibliograficzne: Stanisław Dzikowski, Za kulisami „literatury” sensacyjnej, „Świat”, r. VI, nr 18, 6 maja 1911, s. 7-9.

Jedna myśl na temat “Kulisy literatury sensacyjnej według tygodnika „Świat”

  1. Wyśmienite! Przeczytałem z wypiekami, niczem… dobrą sensacyję. A przyczyny złego młodzieży chowania podane na początku to tak sprzed ćwierć wieku i wcześniej. Teraz, wiadomo, smartfony i intetnet.

Dodaj komentarz