Przed niedawną prelekcją o wiedźmach w kinie odświeżyłem sobie film Wredne jędze” (Las brujas de Zugarramurdi aka Witching & Bitching, 2013, Álex de la Iglesia), którego nie widziałem od czasu premiery. I było to doświadczenie. A może nawet Doświadczenie. Bo zdałem sobie sprawę z kompletnej bezradności interpretacyjnej w starciu z tym filmem. I właśnie w tej sprawie chciałbym zwrócić się do Was z pytaniem. A właściwie to prośbą o pomoc. Helpunku!
Chyba nie pojawią się tu głosy protestu, jeśli stwierdzę, że spora część filmów o wiedźmach i czarownicach lub polowaniach na nie ma wymowę emancypacyjną/feministyczną, zawiera takie wątki lub przynajmniej jest podatna na takie odczytania. A skoro tak jest, to było dość prawdopodobne, że pojawią się lub już wcześniej istniały filmy, które ujmują czarownice w tych kategoriach, ale ich sympatia nie leży po stronie czarownic.
Po powtórnym seansie „Wrednych jędz” mam wrażenie, że to jest właśnie taki film. Że to produkcja, którą mogą oglądać osobniki z najmroczniejszych rejonów manosfery, a w czasie seansu klepać się w kolano, drugą ręką wskazywać na ekran i mówić: „Tak jest! Sama prawda tu jest ukazana”. Ewentualnie, że jest to film zrobiony pod tego stereotypowego wujka wąsem z rodzinnej imprezy – świeżo po rozwodzie lub żyjącego z żoną, za którą od lat nie przepada – który raczy wszystkich wokół przemyśleniami na temat kobiet i adekwatnym do nich humorkiem.
Bo jest to film, w którym „podtekst” (celowo w cudzysłowie) wszedł na taki poziom gęstości, że stał się nadtekstem – tak oczojebnym i totalizującym, że przysłania całą resztę, w tym niewątpliwe walory filmu, takie jak jego aspekty techniczne, gra aktorska (zwłaszcza aktorki doskonale weszły w konwencję) i pomysłowa makabra.
Co konkretnie mam na myśli? Zacznijmy od tego, że jest to film o feminizujących wiedźmach-kanibalkach, żywiących się mięsem mężczyzn i oddających cześć prabogini o wyglądzie gigantycznej Wenus z Willendorfu. A może o feministkach jako pragnących pożreć mężczyzn wiedźmach? Albo w ogóle – kobietach? Sądzę, że przynajmniej to pierwsze odczytanie postaci filmowych wiedźm nie wzbudzi w Was sprzeciwu, ponieważ jest to dość popularny trop w antyfeministycznym dyskursie.
Ale to nie wszystko. Oto bowiem protagonistą i raczej pozytywnym bohaterem filmu jest antypatyczny typ, który bierze swojego syna, na oko ośmioletniego, na robotę. A pisząc „robota” mam na myśli napad na jubilera. Jego była żona i matka syna, które nie chce, by jej dziecko brało udział w napadach (co jest zrozumiałe), jest zaś prezentowana jako postać negatywna, zrzędliwa jędza utrudniająca ojcu kontakt z dzieckiem, która ostatecznie dołącza do wiedźm.
Takich elementów jest w filmie więcej. Już w otwierającej go scenie napadu na jubilera (w którym giną przypadkowi przechodnie) jeden z zakładników wyraża pogląd, że w sprawach rozwodowych sądy zawsze stają po stronie kobiet. Mało? No to w czołówce mamy przegląd wizerunku wiedźm, począwszy od średniowiecznych rycin, przez ilustracji Goi, po fotografie współczesnych kobiet, w tym Margaret Thatcher (tu akurat się zgadzam, ha tfu!) i Angeli Merkel.
A do czego zmierzam? Przyznaję otwarcie, wszem i wobec, bez żadnych zasłon dymnych, kombinowania i asekurowania się, że nie wiem, jak Wredne jędze interpretować. Czy jego twórcy zrobili humorystyczny film adresowany do mężczyzn przekonanych, że jeśli nie wszystkie kobiety, to przynajmniej feministki to wiedźmy, chcące pożreć lub wykastrować mężczyzn? Wiecie – że niby żart, ale jednak trochę na poważnie. Czy może wręcz przeciwnie – oni kręcą bekę z takich postaw?
Ja nie mam pojęcia. Stąd pytanie do osób, które widziały ten film – jak sądzicie? Ciekawi mnie też, czy w odbiorze tego filmu w tym kontekście wyjdą jakieś różnice między kobietami a mężczyznami.
Wpis pojawił się na fanpejdżu 23 października 2022 roku.