Mam taką refleksję, póki bardzo wstępną i koślawą, o specyficznym przypadku różnicy w odbiorze filmów w zależności od wydania.
Co do zasady jestem fanem remasteringów i blurejowych wydań niszowych filmów (wciąż czekam na kilka pozycji) i nie rozumiem fenomenu jarania się VHS-ami na poziomie innym, niż możliwości obejrzenia czegoś, co nie doczekało się innych wydań.
Czasami jednak nachodzi mnie myśl, że niektóre filmy – niewiele, ale jednak – na remasterze tracą. Coś. Nie wiem do końca, jak to określić. Jakąś aurę otaczającą ich seans z marnej jakościowo kopii?
Niedawno miałem tak z Kochaj mnie na śmierć (Love Me Deadly, 1972, Jacques Lacerte), wiekowym już obskurnym filmem eksploatacyjnym kobiecie, która, zafascynowana ludzkimi zwłokami, chadza na pogrzeby nieznanych jej osób i przyłącza się do sekty satanistów-nekrofilów, którym przewodzi pracownik zakładu pogrzebowego.
W 2018 roku ukazało się zremasterowane blurejowe wydanie tego filmu. I jest to fajny remaster. Ma ładne kolory, obraz jest wyraźny – w końcu wszystko widać.
Tyle tylko, że mam w pamięci pierwszy seans tego filmu, sprzed kilkunastu lat, gdy oglądałem go na wytarganym z zamkniętej torrenciarni specjalizującej się w filmowej obskurze nędznym jakościowo VHS-ripie.
Niewiele tam było widać, a jeszcze mniej słychać. Ale seans ten miał w sobie coś, czego nie daje remaster. Poczucie obcowania z czymś – tu pozwolę sobie wejść w prawicową interpunkcję, bo inaczej nie potrafię – Niedostępnym, Zakazanym, Wypartym, Subwersywnym. A zresztą, co się będę ograniczał – z jakąś Tajemnicą. A nie z tanim, gównianym explo.
Na grafikach kadry z remastera (poddane przeze mnie cenzurze).







Wpis pojawił się na fanpejdżu 29 września 2021 roku.