„Noc lepusa”, czyli jak (nie) straszą wielkie króliki

Mam wrażenie, że za każdym razem, gdy odświeżam facebookowy feed z poziomu fanpejdża, w pierwszej dziesiątce wyświetlanych wpisów wyskakuje mi nowy film o Godzilli. Niby fajnie, ale Godzilla Godzillą, a Lepus Lepusem.

Znaczy – królik. Wielki. A właściwie wiele wielkich królików. I tak sobie myślę, że uczynić Godzillę przerażającym nie jest wielką sztuką. Za to królika już tak. Nawet wielkiego. Twórcom Nocy lepusa (Night of the Lepus, 1972, William F. Claxton) się to nie udało, choć próbowali.

Przyznam, że lubię ten film. Za odwagę, by spróbować zrobić na poważnie film o wielkich królikach siejących popłoch i śmierć w wygwizdowie w Arizonie. Tym bardziej, że powstał na podstawie satyrycznej powieści. Uwielbiam to, że aktorzy grają z kamiennymi twarzami, a groza jest w nim budowania głównie poprzez widok królików pędzących w zwolnionym tempie po miniaturowym planie. I morusanie mordek tulaśnych królików keczupem imitującym krew. I szybkie cięcia montażowe między zbliżeniami na królicze zęby i oczy, krzyczącymi aktorami i fragmentami kostiumów statystów przebranych za wielkie króliki.

To film niemrawy, właściwie to nudny. Ale ta nuda jest ujmująca, bo wzmacnia to dziwaczne napięcie, towarzyszące wyczekiwaniu na kolejną scenę pędu królików w slo-mo. Żadna z nich nie wywołuje grozy, ale jest w nich coś majestatycznego.

Dla mnie niezmiennie od lat jest to ścisła czołówka dobrego złego kina.

Zresztą – zobaczcie fragment.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 30 grudnia 2023 roku.

Dodaj komentarz