Filmowe ósemki 2025 roku #2

Kontynuuję noworoczne postanowienie, by co jakiś czas prezentować w swoich mediach społecznościowych wykazy ośmiu filmów, które ostatnio – po raz pierwszy lub ponownie – obejrzałem. Właściwie to tegoroczny licznik przekroczył już szesnaście pozycji, ale za drugą filmową ósemkę zabrałem się dopiero dzisiaj. Jak widać, w tym rzucie postawiłem na tytuły rozrywkowe.

Spośród tych ośmiu seansów tylko jeden był rewatchem – po ponad dwudziestu latach wróciłem do Morderczej zakonnicy (Suor omicidi aka The Killer Nun, 1979, Giulio Berruti). Obawiałem się tego powrotu, więc choć mnie kusiło, przez lata go odkładałem. A to dlatego, że film obejrzałem po raz pierwszy we wczesnym liceum i się nim zachwyciłem, ponieważ wówczas wydał mi się bardzo transgresyjny (wtedy jeszcze nie znałem tego słowa, ale moje myśli intuicyjnie krążyły w tych rejonach,). Ten seans w ogóle był dla mnie jednym z doświadczeń inicjujących w temacie dziwnego kina – wcześniej zdarzało mi się je oglądać, ale to był jedne z pierwszych przypadków, gdy po „dziwny” film sięgnąłem świadomie. W tamtym okresie obejrzałem Morderczą zakonnicę z trzy lub cztery razy, po czym, aż do teraz, do niej nie wracałem. A nie wracałem, bo jakiś czas później zorientowałem się, że jest to film może w jakimś stopniu transgresyjny, ale przede wszystkim eksploatacyjny, i nie chciałem sobie psuć wspomnień. W końcu jednak wróciłem. Było wspaniale! To nie jest wielkie kino, nawet w swoich kategoriach. I – istotnie – jest to film eskploatacyjny (z artystycznymi pretensjami). Ale dziś coraz częściej skłaniam się do myśli, że prawdziwie transgresyjne jest kino eksploatacyjne.

Równie satysfakcjonujący był seans Evilspeak (1981, Eric Weston). Choć horrory oglądam od ponad trzydziestu lat (w ostatniej dekadzie zdecydowanie mniej niż kiedyś) i lubię o sobie myśleć, że przynajmniej z lat 80. i 90. ubiegłego wieku zaliczyłem większość wartych uwagi tytułów, ten zawsze jakoś mnie omijał. Nie był nawet na liście wstydliwych zaległości, bo przypominałem sobie o nim raz na kilka lat, po czym szybko zapomniałem. Niedawno jednak przypomniał mi się ponownie (za sprawą wpisu znajomego) i tym razem postanowiłem się za niego zabrać. Film łączy w sobie dwie bardzo ejtisowe (przynajmniej w kontekście amerykańskim) rzeczy, czyli strach przed satanizmem i fascynację możliwościami komputerów, a wywar ten pichci na bazie Carrie. Czy można było ten pomysł spartolić? Jak najbardziej. Jeszcze jak. Ale twórcy Evilspeak tego nie zrobili. Bawiłem się jak prosię.

Nie mogę tego samego powiedzieć o Moich szczęśliwych gwiazdkach (Fuk sing jo jiu aka My Lucky Stars, 1985, Sammo Hung). Przyznam, że po produkcję tę sięgnąłem nie dla Sammo Hunga, ani tym bardziej Jackiego Chanba, lecz ze względu na to, że był to debiut filmowy Michiko Nishiwaki – chciałbym obejrzeć wszystkie filmy z nią, a tego wcześniej nie widziałem. O ile sama Nishiwaki jest tu wspaniała (choć bardzo jej mało), o tyle sam film… No cóż… Powiedzmy, że utwierdził mnie w przekonaniu, że formuła hongkońskiej komedii z elementami kina akcji z lat 80. XX wieku absolutnie do mnie nie przemawia. Hongkońskie kino akcji z elementami komediowymi z lat 80. XX wieku już tak. Niestety trudno te dwa nurty rozróżnić po samych opisach.

O wiele lepiej podszedł mi film Święta dziewica kontra martwe zło (Moh sun glip aka Holy Virgin vs Evil Dead, 1991, Chun-Yeung Wong) obejrzany w ramach stopniowego (w ostatnich latach, niestety, coraz rzadszego) nadrabiania hongkońskiego kina kategorii III. Bawiłem się dobrze, choć – jak to często bywa w przypadku produkcji bazujących na odjechanym koncepcie – gdy już początkowy efekt łodefok opadł, w środkowej części zrobiło się nużąco. Ale w przeciwieństwie do moich doświadczeń z większością współczesnych akcyjniaków – gdy już weszła długa finałowa napierniczanka, to się ożywiłem, zamiast przysypiać.

Jeśli na Evilspeak bawiłem się jak prosię, to podczas seansu Najemnego zabójcy (Hired to Kill 1990, Nico Mastorakis, Peter Rader) bawiłem się jak dwa prosięta baraszkujące w składzie orzechów (dobra, przyznaję, nie wiem, co jedzą prosięta, ale szybki gugiel podpowiada, że orzechy). To film, który sprawia wrażenie, że wymyślił go nabuzowany hormonami piętnastolatek, który obejrzał lub przeczytał Psy wojny i stwierdził, że zrobi coś podobnego, tylko z atrakcyjnymi kobietami często paradującymi w bikini i innych zwiewnych strojach, czerpiąc przy tym z Parszywej dwunastki i Siedmiu wspaniałych. No bo – wystawcie sobie – najemnikowi, który ma wzniecić na polecenie amerykańskiego biznesu rewolucję w kraju, który stracił względy USA, pomaga tu siedem kobiet udających modelki (on sam przyjmuje tożsamość amerykańskiego projektanta mody stworzoną i uwiarygodnioną przez jego mocodawców na potrzeby tej misji). A żeby było lepiej – najemnika, będącego tu pozytywną postacią, gra, wbrew emploi, Brian Thompson, a jego przeciwnika chałturzący Olivier Reed. Cudowny film, który chciałbym kiedyś zobaczyć z innymi osobami i na dużym ekranie w ramach jakiejś projekcji w rodzaju „Filmy najlepsze z najgorszych”.

Z nowszych rzeczy zaliczyłem szwedzki slasher Konferencja (Konferensen aka Conference, 2023, Patrik Eklund), wprowadzoną niedawno na polskie ekrany przez 9th Plan historyczną czarną komedię Kubi (2023) Takeshiego Kitano i Nosferatu (2024) Robera Eggersa. Konferencja jest bardzo spoko, choć wątpię, żebym kiedykolwiek wrócił. Do Nosferatu będę wracał na pewno. Może kiedyś napiszę o tym filmie coś więcej, ale teraz napiszę tylko: weźcie idźcie do kina, jak tylko będzie okazja. Kubi muszę jeszcze przemyśleć, ale zasadniczo jestem na tak – i to nie pomimo tego, lecz właśnie ze względu na to, jak bardzo Kitano ma w nim wyjebane na oczekiwania widowni (czy raczej: jak bardzo widać to, jak bardzo Kitano ma wyjebane na oczekiwania widowni).

Na dziś tyle. Więcej za jakiś czas.

Wpis pojawił się na fanpejdżu 2 lutego 2025 roku.

Dodaj komentarz